Oto Smocza Kompania

Czyli zarys historii grupy napaleńców

Opowieść, którą tu przedstawiam jest zaledwie ogólnym zarysem tego co działo i dzieje się w tym bractwie. Nie sposób w jednym, krótkim tekście zawrzeć wszystkiego tego co się wydarzyło przez ponad dziesięć lat jego istnienia, ani opisać wszystkich tych, którzy przewinęli się przez nasze szeregi, a ludzi było wielu. Ten tekst jest więc tylko krótkim streszczeniem tego kim byli i są dziwni ludzie w kolczugach, z mieczami w rękach, na których sztandarze napisane jest Audaces fortuna iuvat. Jeśli więc coś lub kogoś pominąłem, z góry przepraszam, bo pamięć bywa zawodna i jak to się mówi errere humanum est. Miłej lektury.

A więc: bractwo rycerskie Smocza Kompania powstało w 1992 roku i założone zostało przez kilku młodych ludzi, wtedy jeszcze licealistów, którzy zafascynowani historią i powieściami z gatunku Fantasy stwierdzili, że tak naprawdę wywodzą się z innego świata, mitycznej, dawno zapomnianej ery wojowników zakutych w stal. Ta dziwna pasja była czymś co na długo połączyło gromadę przyjaciół. Na początku było ich czterech. Kuba alias Kodrak z Douven, zwany Kudłatym z powodu fryzury jaką wtedy nosił, Tomek zwany Oberonem Torendur, Robert czyli Daeris de Ostear i Grzegorz zwany Turgulem z Nimgolinu. Te ksywy były wtedy dowodem ich pochodzenia i czymś, co określali swoimi prawdziwymi imionami w przeciwieństwie do tych, które przez przypadek otrzymali na chrzcie. Niedługo doszedł do nich także Marcin zwany Urkhamem z Tyrangel lub od nazwiska Miałkiem.
Mnie, który to spisuję nie było jeszcze wtedy między nimi, toteż opisując czasy ginące powoli w pomroce dziejów, kieruję się tym co opowiedzieli mi lub spisali w kronikach członkowie z dłuższym stażem.

Tak więc, zawiązując stowarzyszenie, grupa miała na celu odtworzenie tego świata, z którego wszyscy wierzyli, że się wywodzą, czyli średniowiecza wraz z jego mistycyzmem baśniowością i legendami, które znali z filmów i książek.
Zasadniczo początek lat dziewięćdziesiątych był dość ciężkim okresem dla ruchu rycerskiego w Polsce, głównie dla tego, że go prawie w ogóle nie było, w każdym razie nie miał takiej formy jak na przykład w Anglii gdzie ludzie zajmujący się archeologią eksperymentalną rozpoczęli tą zabawę już w latach sześćdziesiątych. Nie było ani odpowiedniego zaplecza merytorycznego ani też dokładnych wzorców z jakich można by było czerpać. Było natomiast wiele młodzieńczego zapału i dobrych chęci, które sprawiły, że często spontaniczność i wyobraźnia nadrabiały braki w strojach i uzbrojeniu, które wtedy jeszcze były znaczne.
Tak więc na samym początku Smocza Kompania rozpoczęła swoją "karierę" udając się do Golubia Dobrzynia na sławny już wtedy i chyba jedyny jaki wtedy był, turniej rycerski. Po raz pierwszy dali wtedy pokazy walk, które zostały owacyjnie przyjęte, ale najważniejsze było to, że poznali tam ludzi podobnych do siebie. Między innymi Konińską drużynę pieszą i działające wtedy już jakiś czas Bractwo miecza i kuszy, do którego planowali się przyłączyć. Nie dogadali się jednak do końca, co zaowocowało, że ostatecznie poszli własną drogą. Jak na razie okazało się to chyba decyzją słuszną. Ponadto poznali tam też Bractwo rycerskie zamku Gniewskiego z kasztelanem Jarosławem Struczyńskim, który zaprosił ich na turniej do Gniewu, który planował wtedy zorganizować. Z biegiem czasu grupa zaczęła ściągać coraz wiecej osób, które miały podobne podejście do sprawy co i członkowie założyciele, to też i w niedługim czasie bractwo liczyło już kilkanaście osób. Szefem wtedy jak i jeszcze bardzo długo potem był Robert, jego zastępcą natomiast Grzegorz.

Jeśli zaś chodzi o coś co można śmiało nazwać legendarnymi turniejami w Gniewie stanowi to dość istotny punkt w historii bractwa i coś z czym Smocza Kompania przez długi okres czasu była nierozerwalnie związana, toteż pozwolę sobie poświecić mu trochę więcej uwagi. A wszystko zaczęło się od Jarosława Struczyńskiego, człowieka, który powrócił po studiach do rodzinnego miasta i zdecydował że wcieli w życie coś o czym zawsze marzył w dzieciństwie. Trzynastowieczna twierdza krzyżacka, która po wielu zawieruchach dziejowych stała zrujnowana i opustoszała mogła być odbudowana i przywrócona do dawnej świetności, potrzeba było tylko trochę dobrych chęci. Tych jednak jak najwyraźniej brakowało bo Struczyński, wtedy jeszcze pracownik Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury, jak opowiadają , wziął sam do rąk taczkę i zaczął wywozić gruz z dziedzińca. Dopiero wtedy ci co pukali się w czoło pomyśleli, że być może w tym szaleństwie jest metoda i przyłączyli się do pracy. W 1991 roku miasto oddało zamek we władanie M.G.O.K. Wtedy też ruszyły na dobre prace renowacyjne. Po jakimś czasie Jarosław Struczyński został dyrektorem M.G.O.K., który przeniósł się na zamek, przekształcając się w Centrum Kultury Zamek w Gniewie. Do odbudowy warowni zaangażowano zadłużoną fabrykę cegieł, która spłacała należność dostarczając materiały. Zorganizowano także roboty publiczne, które w pewnym stopniu pomogły na jakiś czas zapobiec 30% bezrobociu w mieście. Niecodzienna charyzma i idea jaką ten człowiek zarażał coraz więcej osób, sprawiła, że wokół niego zaczęło się gromadzić coraz więcej ludzi tak zafascynowanych średniowieczem jak on. Zaczęto szyć stroje i zamawiać u kowali uzbrojenie. Niedługo potem został prezesem Bractwa Rycerskiego Zamku Gniewskiego. Komturem krzyżackim, który na czele swojego rycerstwa nadzorował odbudowę ich zamku. Co za tym idzie rozpoczęły się turnieje, pojedynki, koncerty muzyki średniowiecznej, bitwy z użyciem machin oblężniczych i wiele innych imprez, które sprawiły, że Smocza Kompania a także inne nowo powstałe bractwa znalazły coś, co śmiało można nazwać drugim domem.
W tamtym okresie Smoki spędzały tam większość wakacji pomagając organizować imprezy, mieszkając na zamku i starając się żyć tak jak ludzie z epoki, którą się fascynowali.
W sumie można powiedzieć, że Gniew miał duży wpływ na ogólny rozkwit ruchu rycerskiego w Polsce. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać coraz to nowe grupy, w lepszy lub gorszy sposób odtwarzające tą epokę. Można się nawet pokusić o stwierdzenie, że Smocza Kompania przykładając się do organizacji tych turniejów także miała w tym swój udział.

Bractwo nadal się rozrastało. 96 rok przyniósł Kilka nowych twarzy, sporą grupę, z której jak do tej pory zostali Maciek Zapaśnik - obecnie m.in. niezły wytwórca butów, Paweł Krysiak - obecny skarbnik i moja skromna osoba. W tamtym roku też na turniej przybyło około czterystu osób z całej Polski. Przyjechali też Czesi i Słowacy oraz grupa Kompanionów z Francji, stowarzyszenie rzemieślników, pracujące wyłącznie średniowiecznymi metodami zajmujące się konserwacją i odbudową zabytków.
Można powiedzieć że jak na tamte czasy, braliśmy udział w czymś naprawdę wyjątkowym. Przez następne dwa dni zamek wraz z podzamczem rozbrzmiewał szczękiem oręża, pokrzykiwaniem przekupniów zachwalających swój towar oraz uderzeniami młota kowalskiego, dobiegającymi z zamkowej kuźni. Odbywały się między innymi piesze pojedynki na miecze i topory. (Jak się okazuje, walka półtora kilogramowym mieczem wymaga raczej kondycji fizycznej niż finezji.) Miały także miejsce konne konkursy sprawnościowe, takie jak zdejmowanie kopią pierścieni zawieszonych na słupach, lub najazd na saracena, czyli obracającą się blaszaną figurę na kształt człowieka, oraz zawody łucznicze. Wieczorem natomiast, na podzamczu, miała miejsce inscenizacja ataku Krzyżaków na słowiańską wioskę. Uzbrojony oddział zakonny pod wodzą Kasztelana wdarł się do wsi, przypuszczając atak na stacjonujących tam polskich rycerzy. Rozgwieżdżone niebo przeszyły nagle płonące strzały, które padły na strzechy drewnianych chałup (dekoracje, które specjalnie na ten cel wznieśliśmy poprzedniego dnia) i rozświetliły noc blaskiem pożogi. W żarze ognia, dwie armie ruszyły na siebie i zwarły się w kłębach dymu. Jedyne co było słychać to krzyki ginących, huk broni uderzającej o tarcze i ryk płomieni. Trup ścielił się gęsto, tak że trzeba było patrzeć pod nogi, żeby w nikogo nie wdepnąć. Tym razem jednak przegraliśmy. Gdy wiatr częściowo rozwiał dym, oczom turystów ukazał się ciekawy widok. Pośród pola zasłanego ciałami, zwycięscy Krzyżacy dobijali rannych, wyrzynali wieśniaków i gwałcili kobiety. Gdy tylko skończyli, niefortunny chłop, który okazał się być sołtysem, zawisł na żurawiu od studni, który tej nocy spełnił rolę szubienicy. Odgrywający rolę Krzyżaków, powiesili Miałka, który specjalnie na ten cel miał pod koszulą zainstalowaną uprząż alpinistyczną. Gdy dzieło zniszczenia zostało dokonane, Krzyżacy na powrót uformowali szyk i odmaszerowali z pieśnią na ustach, pozostawiając po sobie trupy i zgliszcza. Czuło się, że zarówno ci młodsi jak i ci dużo starsi, odgrywali cały spektakl trochę dla turystów, ale głównie dla samych siebie i dla własnej przyjemności. Zaraz, gdy tylko inscenizacja dobiegła końca, rycerze tylko lekko posiniaczeni zmartwychwstali nagle, poczym wszyscy zadowoleni, Polacy wraz z Krzyżakami, zrzuciliśmy z siebie przepocone i brudne ciuchy i udaliśmy się na dziedziniec zamkowy, gdzie ostro zakrapiana impreza trwała do rana. Odbył się wtedy koncert Open Folk, zespołu grającego średniowieczną muzykę celtycką. Cały dziedziniec zapełniony był bawiącymi się ludźmi.

Tamte imprezy w Gniewie były to tez okresem kiedy z braku materiałów, wszyscy na własnych błędach uczyli się władania bronią dawną, którą tak się interesowali. Zbroje, hełmy a nawet kolczugi nie były tak częste i popularne jak dziś, w zasadzie były rzadkością. Szybko jednak wszyscy przekonali się jak bardzo się przydają. Niesamowite jak kilka porządnych ciosów miecza w głowę lub palce potrafią obudzić w człowieku duszę płatnerza amatora. Mówię amatora, bo w tamtych czasach panowała zasada, że każdy orze jak morze i w zasadzie nie było ludzi, którzy trudniliby się tym profesjonalnie, a w kazdym razie było ich bardzo niewielu. Każdy jednak przeznaczał tyle czasu ile mógł w ciągu roku, żeby w następne wakacje w Gniewie jakoś wyglądać. Tym większe było zdziwienie i rozgoryczenie, gdy to co wszyscy pomagali tworzyć przez kilka lat, legło w gruzach w kilka miesięcy.

W 97 roku Bractwo Rycerskie Zamku Gniewskiego zaproponowało Zarządowi Miasta, przekazanie zaniku z późniejszą możliwością leasingu lub dzierżawy. Zarząd przystał na tą propozycję, jednak została ona odrzucona przez Radę Gminy. Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to za zwyczaj chodzi o pieniądze. Tak było i w tym wypadku. Zamek po prostu od jakiegoś czasu zaczął powoli przynosić dochody. Niektórzy ludzie nie byli w stanie się pogodzić z tym, że działo się to bez ich udziału. Centrum Kultury Zamek w Gniewie postawione zostało w stan likwidacji, na rzecz nowej organizacji pod nazwą Zamek w Gniewie Spółka z o.o., w której gmina miała już swój udział i która ostatecznie przejęła obiekt. Jan Bach, nowy prezes spółki w pierwszym wywiadzie dla prasy określił to co miało miejsce na zamku do tamtej pory jako "chałtury robione przez przypadkowych ludzi." Po tych słowach jakakolwiek współpraca pomiędzy zamkiem a bractwem stała się niemożliwa. W proteście, kasztelan wraz ze swoimi ludźmi opuścił zamek, zakładając Chorągiew Komturii Gniewskiej. Starą nazwę zarezerwowali sobie nowi ludzie, którzy przejęli twierdzę. Kasztelan oficjalnie ogłosił, że odchodzi z zamku przez ludzi, którzy niegodni są miana rycerzy. Na moje pytanie, czy w takim razie bractwo będzie dalej działać, jak do tej pory, odpowiedział krótko: "Nasze bractwo będzie istnieć do końca świata i jeden dzień dłużej!" Zaraz potem wszyscy wznieśliśmy ostatni toast. Po tamtym spotkaniu, wszyscy zgodnym chórem ogłosili bojkot uzurpatorów do momentu powrotu prawowitego zarządcy. Co za tym idzie, zamek szybko zaczął upadać.

Ostatni turniej-stypa, jaki się odbył oprócz tego, że postawił pod znakiem zapytania wszystko co do tej pory robiliśmy, to jeszcze dał ludziom wiele do myślenia. Należało iść dalej do przodu, niezależnie od tego co się skończyło, toteż jak się później okazało wraz z innymi bractwami jakie powstały zaczęły też powstawać kolejne turnieje, które sprawiały, że kilkanaście osób spod znaku smoka, które nie straciły entuzjazmu mogło wciąż zarzucać żelastwo na plecy i podróżować po zamkach Spędzając tam czas, mimowolnie zaczęliśmy odtwarzać rytm i styl życia tamtych ludzi ze wszystkimi jego aspektami. Jak się okazuje, po zajrzeniu do fachowej literatury, człowiek dochodzi do wniosku, że tak naprawdę pod wieloma względami ludzie pozostają tacy sami niezależnie od epoki.

W roku 98 odbył się też pierwszy bractwowy wyjazd za granicę. Chodziło o zrobienie serii pokazów o życiu Ryszarda Lwie Serce w Le Dorat, w okręgu Limousin we Francji. Nie wiem jak to jest, że kraj taki jak Francja, który ma takie tradycje rycerskie, nie mógł zebrać własnych ludzi do tej roboty, ale przez to smoki, wraz z innymi bractwami przeżyły niesamowitą przygodę nie tylko walcząc ale zwiedzając ten kraj wraz z jego zabytkami i miejscami, o których czyta się głównie w książkach do historii. Mnie tam niestety nie było. Mówię niestety, bo kiedy tylko słucham opowieści o tym wyjeździe, które do dzisiaj krążą, szczerze tego żałuję, bo wiem, że gdybym się wtedy mocno postarał, to może bym się załapał. Tak więc opisanie wypadu do kraju Franków pozostawię tym, co mięli okazję to przeżyć. A z tego co wiem, to jest o czym pisać.
Tenże rok 98 przyniósł jednak dość znaczne zmiany. Jak wiadomo nic nie trwa wiecznie, toteż i ludzie, którzy tworzyli bractwo po jakimś czasie zaczęli dawać sobie do zrozumienia, że tak naprawdę różnią się od siebie i mają inne poglądy na problem, który Robert określał mianem "W co my się tu bawimy?" Jak się okazywało każda osoba miała trochę inny pomysł na to w co się bawić. Przeważała jednak frakcja, twierdząca, że należało definitywnie dać sobie spokój z fantastyką i zająć się na poważnie historią, która w brew pozorom wcale nie jest mniej ciekawa. Chodziło między innymi o zaostrzenie zasad związanych ze strojami i bronią. Jako relikt przeszłości odejść miały legginsy, glany i inne współczesne atrybuty, które sprawiały, że gdy przyjrzano się nam z bliska fachowym okiem, wyglądaliśmy wciąż jak przebierańcy. Dodatkowo struktura organizacji miała zostać silnie zhierarchizowana, co objawiało się tym, że nowy członek musiał przejść żmudną drogę od pachołka do rycerza, głównie po to żeby odpadli wszyscy ci, co w słomianym zapale pchali się do bractwa z braku lepszych pomysłów na spędzanie wolnego czasu. Niestety kilka osób widziało to wszystko zgoła inaczej i podczas walnego zjazdu, w atmosferze ogólnego przygnębienia opuściło nasze szeregi, co sprawiło, że grupa uszczupliła się dość znacznie, u niektórych rodząc pytania czy naprawdę warto ciągnąć to dalej w ten sam sposób. Swoją drogą dziwnie to wygląda kiedy ludzie, z którymi siedzi się nie jeden raz przy ogniu i rozprawia o dawnych legendach, innym świecie i tym, że można żyć inaczej niż zwykli śmiertelnicy, nagle wstają i mówią że mają już dość i idą do domu. Jest to jednak chyba normalne, bo jak wszyscy jeszcze mięliśmy się przekonać zdarza się to dość często.
Dzieje tej organizacji od zawsze przypominały sinusoidę, toteż i tym razem kiedy wykres sięgnął dolnej krawędzi, zaczął po jakimś czasie powoli zwyżkować. Ludzie, którzy pozostali, zaczęli powoli wcielać w życie to co sobie ustalili, z różnym skutkiem na początku ale w końcu widać było rezultaty. Zaczęto kompletować materiały z konkretnymi wykrojami strojów, szyć buty i dorabiać inne akcesoria, które wreszcie były umotywowane historycznie, nie zaś szyte i projektowane na oko. Zaczęli też do nas napływać coraz to nowi ludzie, z których średnio jeden na dziesięciu zostawał. Traf chciał, że tym razem tym jednym był niejaki Piotr Wasek. Człowiek, który wtedy jeszcze zaledwie pachołek, miał jeszcze swoją rolę do odegrania.

Niecały rok później Robert zrezygnował z funkcji szefa. Jak sam twierdził, nie czuł się już dobrze w tej roli. Na jego następcę wybrano Igora, człowieka, który dołączył do nas w 97 roku i jak wszyscy ze śmiechem mówiliśmy, szybko awansował. Igor był kimś, kto szczególnie upodobał sobie pomysł z hierarchią feudalna, który to z różnym skutkiem wcielał w życie. Mówiąc z różnym skutkiem mam na myśli to, że nawykłym do demokracji ludziom końca XX wieku ciężko przychodziło uginanie karku przed kimś kto miał być ich seniorem. Feudalizm miał jednak i w sumie ma nadal dość duży wpływ na to jak nowi ludzie postrzegają całą zabawę.

W tamtym okresie przypadkowo weszliśmy też w kontakt z Michałem Kosewskim, płatnerzem. Poznaliśmy się z nim jeszcze w poprzednim roku, gdy przyszedł obejrzeć nasz pokaz walk, jaki daliśmy na warszawskiej starówce. Sympatyczny, starszy człowiek stwierdził wtedy, że wprawdzie fajnie wyglądamy, ale coś blach nam brakuje. Sam, jak twierdził znał się trochę na tym. Nauczeni, tym, że wielu tak zwanych "ekspertów" od uzbrojenia trudni się raczej pamiątkarstwem, niż płatnerstwem, byliśmy raczej średnio entuzjastycznie nastawieni do całej sprawy. Kiedy jednak nasi ludzie po kilkumiesięcznym namyśle i ociąganiu pojechali do Chotomowa, gdzie kowal mieszka, zamurowało ich ze zdziwienia. Zobaczyli rzeczy jakich próżno szukać w muzeum Wojska Polskiego zrobione prostym młotkiem do klepania blachy, nad palnikiem gazowym. Z zawodu pan Michał jest blacharzem, z tymże, jak sam twierdzi takim starej daty, który uczył się ręcznie dorabiać wszystkie części karoserii. Coś, co sprawiło, że zna metal tak dobrze, jak krawiec zna materiał. Gdy przeszedł na rentę, miał więcej czasu dla siebie i dla swoich zainteresowań, które powróciły jeszcze z czasów dzieciństwa. Z czasów, gdy fascynował się pięknem epoki dawnych wojowników i bity przez starszych "kolegów" w szkole, marzył o tym by samemu stać się rycerzem w zbroi, któremu nikt by nie podskoczył. Pomimo tego, że żona pukała się w czoło i mówiła żeby zajął się wreszcie jakąś porządną robotą, zajął się swoją pasją Na początku robił małe modele. To jednak okazało się rzeczą zbyt pracochłonną. Dużo bardziej opłacało się tworzyć uzbrojenie w skali jeden do jednego. Zrobienie pierwszej przyłbicy zajęło mu około trzech miesięcy. W efekcie, niedługo zamówienia zaczęły nadchodzić z całej Polski. Na początku nie było wielu wzorów, na podstawie których można by było to wszystko odtworzyć. Szybko, jednak wielu ludzi, zaczęło przynosić mu najrozmaitsze publikacje na ten temat. Obecnie można powiedzieć, że jego poprzedni zawód ustąpił miejsca nowemu.

Czymś, co można powiedzieć otwiera zupełnie nowy rozdział w historii bractwa jest pomysł rzucony przez wspomnianego wcześniej Piotrka Waska, człowieka rodem z Iłży, małego miasteczka koło radomia. Miasteczka, wokół którego rozciągają się lasy (niestety wciąż uszczuplane przez miejscowy przemysł drzewny), jeziora i co najważniejsze, nad którym górują malownicze ruiny XIV wiecznego zamku. Na którymś treningu rzucił myśl żeby zorganizować tam własny turniej. Tak też się stało.

Po przedyskutowaniu całej sprawy z Burmistrzem, pierwsza impreza na zamku odbyła się jeszcze w 99 roku. Wtedy był to jeszcze mały turniej, w którym brało udział zaledwie 25-30 osób. Niedługo potem jednak, pomimo coraz większej ilości tego typu imprez jakie odbywały się już w zasadzie co tydzień w różnych częściach Polski, jakimś cudem turniej stał się na tyle znany, że do Iłży zaczęło przyjeżdżać coraz więcej bractw z całego kraju.. Przedsięwzięcie poczęło nabierać rozmachu pomimo rożnych kolei losu. Dzisiaj, na przykład już chyba tylko z ponurym uśmiechem można wspominać ulewę, jaka w 2000 roku nawiedziła Iłżę akurat dokładnie w dwa dni przeznaczone na turniej, poprzedzoną tygodniem słońca, akurat tak żeby można go było przygotować. Z jednej strony zostaliśmy w zardzewiałym rynsztunku, po kostki w chlupiącym w ciżmach błocie, z drugiej jednak całe towarzystwo spędziło mile czas w szkole, gdzie nocowaliśmy, skutecznie zapijając smutki i w gruncie rzeczy nieźle się bawiąc. Jedyne, co nam pozostało, to zrobić mały pokaz w niedziele po południu, kiedy ulewa trochę zelżała. Mimo wszystko Opatrzność zdawała się sprzyjać wytrwałym i pomysł nie upadł, co więcej wrażenia z następnej imprezy wynagrodziły niepowodzenia poprzedniej.
Był to też okres kiedy przyszło do nas kolejnych kilka osób, z których obecnie zostali Sebastian Lubański i Piotrek Suchodolski, potocznie zwani Sebastianem i Suchym. Nabytek o tyle dobry, że oprócz bycia fajnymi kumplami, którzy od razu wpasowali się w specyficzną atmosferę tego bractwa, które jakimś cudem cały czas ma opinię hermetycznego, to zajęli się wyrabianiem sprzętu. Sebastian, który kupił arkusz blachy i zrobił pierwszy hełm, szybko zaczął dostawać kolejne zamówienia i nadal się doskonali. Może kiedyś zrobi zbroję.
W tamtym okresie złapaliśmy też kontakt z nieznanymi na rynku rycerskim rzemieślnikami, którzy do tamtej pory zajmowali się wyrabianiem replik broni rzymskiej dla naszych sąsiadów zza Odry i którzy przez kontakt z nami połknęli bakcyla średniowiecza. Ciężko jeszcze mówić o Iłżeckiej zbrojeniówce ale w przyszłości kto wie...

Wtedy nadeszły także dobre wieści z Gniewu. Po czteroletnim okresie posuchy, podczas którego zamek pod nowymi rządami popadł w zadłużenie i praktycznie zbankrutował, zawiązana w 97 roku spółka z o.o. ponownie zaproponowała kasztelanowi Struczyńskiemu objęcie kierownictwa nad całością, na co po pertraktacjach zgodził się. Czekała go długa i żmudna droga odbudowania tego co kiedyś było i wyciągnięcia zamku z dołka w jaki inni go wepchnęli. Powoli ale skutecznie machina znów ruszyła do przodu.
U nas natomiast, znów zaczęły się zmiany. Bractwo liczyło wtedy kilkanaście osób, które znów coraz częściej zaczynały mieć różne zdania co do tego jak nasza impreza i całe stowarzyszenie w ogóle ma wyglądać. W efekcie, jakiś czas potem na jednym z treningów doszło do czegoś, na co nikt nie był gotowy, mianowicie pierwszego i na razie jedynego oficjalnego rozłamu, w którym jeden z najstarszych członków założycieli czyli Robert wraz z Igorem i swoimi ludźmi opuścili bractwo, zakładając własną odrębną grupę. Odbyło się to w atmosferze równie ciężkiej co i przygnębiającej, ale Chyba jednak nie ma tego złego, bo w sumie z perspektywy czasu wychodzi na to, że zarówno jednej jak i drugiej stronie wyszło to na dobre. Widać tak musiało być.
Nowym szefem został Grzegorz, jego zastępcą Wasek a skarbnikiem Krysiak. Wtedy też powstał pomysł żeby turniej w iłży stał się nagłośnioną imprezą, dofinansowywana przez sponsorów, co by pozwoliło na to żeby nabrała rozmachu. Jak się później okazało zarówno radio jak i telewizja chętnie włączyły się do projektu, stając się naszymi patronami medialnymi. Poza tym, co jest dość niesamowite, rzemieślnicy, właściciele sklepów i rozmaitych zakładów w Iłży chętni są do pomocy, gotowi wspomagać grupę napaleńców czym się da. Można powiedzieć, że następna impreza w 2002 roku była największą jaką do tej pory urządziliśmy, z ponad stoma ludźmi biorącymi w niej udział, w tym rycerzami, rzemieślnikami itp. oraz ponad tysiącem turystów. Turniej z pojedynkami, bitwami, inscenizacją oblężenia zamku z użyciem katapulty i biesiadami trwającymi do rana. Czy był dobry? W sumie to nie do nas należy ocena, można więc tylko powiedzieć, że ci co się z nami wtedy bawili, do tej pory nie narzekają.

Wtedy też znów zmienił się zarząd, który jak na razie trwa do dziś. Tzn. Piotr Wasek - szef, Paweł Krysiak - skarbnik i moja skromna osoba jako wice szef. W tym składzie przyszedł nam do głowy kolejny pomysł aby pójść za ciosem i z uwagi na to że Polska wchodzi do Unii Europejskiej postarać się o fundusze, które wiele unijnych organizacji posiada w zanadrzu na cele kulturalne. Ponadto planujemy zająć się wieloma innymi inicjatywami promującymi to miasto i region, z którym wszyscy jesteśmy coraz bardziej zżyci. Chcemy żeby to co robimy nabrało skali międzynarodowej, a staje się to coraz bardziej możliwe, bo po wyjeździe do Szwecji i Danii, w którym miałem przyjemność uczestniczyć, stwierdzam z nieukrywaną dumą że my jako grupa z Polski nie mamy się czego wstydzić, zarówno jeśli chodzi o ciuchy jak i sprzęt. Powiem więcej, walczymy chyba lepiej i bardziej realistycznie niż przewrażliwieni na punkcie bezpieczeństwa Anglicy i Szwedzi. Może kiedyś też uda się zrobić coś żeby zamek przestał być tylko malowniczą, trwałą ruiną. To jednak nie zostało jeszcze opisane. Ja natomiast mam cicha nadzieję, że będę mógł to kiedyś zrobić.
Dobrych turniejów było i jest wiele. Chyba tak samo wiele jak hucznych imprez i biesiad urządzanych po długich walkach. Wymieniając zaledwie kilka: Szczytno, Kożuchów, Soplicowo lub też Grunwald, impreza, której pomysłodawcami byli między innymi ludzie z Gniewu i która rychło stała się największym zlotem rycerstwa w Polsce.

Często w wywiadach pytają nas czy jesteśmy idealnymi rycerzami. W odpowiedzi, ze śmiechem można stwierdzić, że chyba tylko o tyle o ile idealnymi mogą być stuknięci, młodzi ludzie, jeżdżący tam gdzie na podzamczach wznosi się drewniane chałupy, żeby potem je podpalać i w płomieniach staczać bitwy, którzy w upale tłuką się po łbach ile wlezie żeby zaimponować dziewczynom, które w swoich długich sukniach sprawiaja, że najcięższe żelastwo przestaje przeszkadzać i gdzie na ucztach trwających aż po świt, piwo leje się strumieniami. Jedno, z czym można się zgodzić to fakt, że z gromady licealistów zafascynowanych historią i fantastyką, projekt o nazwie Smocza Kompania zaczyna powoli przeradzać się w mniej lub bardziej poważną instytucję, zrzeszającą ludzi, którzy oprócz tego, że okładają się żelastwem to zajmują się działalnością społeczną i organizacją zakrojonych na szeroką skalę historycznych imprez o zasięgu masowym. Jest to chyba dowód na to, że niezależnie od tego jak człowiek jest stuknięty, jego marzenia mogą czasem się spełnić.
Michał Drzewiecki

 

Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Wykonanie h15.pl