Uniejów 2-3.07.2011
Pierwszy weekend lipca roku pańskiego 2011 zapowiadał się dla naszej Kompanii bardzo pracowicie. Duża część braci wyruszała na z dawna oczekiwany turniej rycerski do Lusowa, całkiem zaś pokaźna ekipa wybrała wyjazd na Jarmark Średniowieczny do gościnnego kasztelu w Uniejowie.
W relacji swej opiszę co wydarzyło się podczas drugiej z tych przesławnych wypraw.
W podróż ze Smoczej wyruszyli pod przewodnictwem komesa Miszy: Młody, Długi, Nina, Dott, Beks, piszący te słowa Grzegorz oraz niejaki Pączek, który naszym nowym smardem został.
Ponieważ wyjazd był pod szyldem konnej Xiążęcej Drużyny, towarzyszył nam jeszcze nasz druh serdeczny Eddi. Początek wyprawy stanął pod znakiem prześladującego nas fatum. Pierwszy cios spadł ze strony pogody. Po bardzo upalnym, letnim tygodniu, weekend okazał się pełen ciągłych opadów deszczu, zimna i porywistego wiatru przypominając bardziej koniec października niż początek lipca. Następnie współpracy odmówiło załadowane po brzegi naszym sprzętem, dobre, stare, wysłużone Iveco. Na szczęście po szybkiej akcji ładowania akumulatorów w towarzystwie głośnego warkotu i chmury spalin z rury wydechowej, odpaliło powodując u wszystkich ogromne uczucie ulgi i natychmiastowy powrót dobrego humoru. Szybko podzieliliśmy się na grupy, które obsadziły w sumie trzy samochody i z lekkim opóźnieniem wyruszyliśmy na długo oczekiwaną wyprawę.
Niestety pech postanowił nadal dociskać nas swoim kaprawym paluchem do ziemi. Po odjechaniu zaledwie kilku kilometrów od Kań otrzymaliśmy dramatyczną wiadomość - w przyczepce z końmi ciągniętej przez Iveco poszła opona i Jacek wraz z Długim, Jasiem, całym naszym wyposażeniem oraz końmi musiał zawrócić do stajni. Na szczęście mieliśmy jeszcze pewien zapas czasu, a chłopaki wykonali herkulesową robotę - uwijając się błyskawicznie upchnęli nasze biedne wierzchowce do innej przyczepy i ruszyli szybko w drogę nadrabiając stracony czas.
Kiedy wszystko znów zaczęło się układać po naszej myśli, fatum ponownie uderzyło - od pierwszego lipca odcinek autostrady Stryków - Konin stał się odcinkiem płatnym, co więcej, tak duży samochód jak Iveco wraz z przyczepą nie mógł na nią wjechać bez specjalnego urządzenia rejestrującego. Chcąc nie chcąc nasz transport musiał zawrócić i ruszyć do Uniejowa drogą okrężną, przez co nasze szanse przyjechania na imprezę na czas spadły do zera.
Los nie przestawał chłostać nas okrutnie - podczas wyjazdu z autostrady silny podmuch wiatru wyrwał z ręki Dott bilecik płatniczy w chwili gdy podawała go kasjerce przy szlabanie. Mając przed oczami wizję płacenia kary umownej wynikającej z taryfikatora opłat autostrady za zgubienie bądź zniszczenie bilecika, szybko wyskoczyłem z samochodu w pogoń za umykającym świstkiem papieru. Niestety po drodze zapatrzony w swój cel przydzwoniłem głową w światła przy szlabanie mało ich przy tym nie urywając. Na szczęście wyrozumiała pani kasjerka poszła nam na rękę i już po chwili mknęliśmy dalej.
Nasze spóźnienie nie miało na szczęście żadnych konsekwencji, a los wreszcie przestał grać nam na nosie pozostawiając jedynie paskudną pogodę, ale do tej to właściwie zaczęliśmy się już przyzwyczajać.
Gdy po wyładowaniu koni i sprzętu udaliśmy się do naszych kwater, kopary poopadały nam z wrażenia. W kasztelu dostaliśmy miejsca w komnatach wyposażonych w łoża z baldachimami, piękne drewniane skrzynie, szafy i stylowe krzesełka. Dott i Nina były wniebowzięte, zaś my z niedowierzaniem staliśmy trzymając nasze toboły i zastanawialiśmy się jak by tu się odnaleźć z naszą trzodą i czegoś przy okazji nie zepsuć.
Przez dwa dni turnieju mieliśmy wykonać w sumie cztery wyjścia konne obejmujące pokazy sprawności w posługiwaniu się kopią i mieczem oraz meele. Mimo opóźnienia do pierwszego pokazu przygotowaliśmy się bardzo sprawnie, błyskawicznie rozstawiając tor, ubierając się w blachy i siodłając konie. Już po chwili wśród owacji tłumu i nieustannej iłżawki rozpoczęliśmy nasz spektakl. Duże brawa należą się Beksowi, który pokaz konny jechał po raz pierwszy mając na sobie również po raz pierwszy zbroję, w dodatku nie swoją, przez co marnie dopasowaną. Poradził zaś sobie nadspodziewanie dobrze nie odstając zbytnio poziomem od reszty biorących udział w gonitwach rycerzy. Uniejów okazał się naprawdę bardzo gościnnym miejscem - wspaniałe komnaty, świetne żarcie, sympatyczne, przebiegające w miłej atmosferze pokazy - ale gwóźdź całego wyjazdu, to na co wszyscy czekali miało miejsce wieczorem - słynna impreza w Uniejowskich baliach.. Równo o 22.00 cała nasza lekko już podchmielona kompania, odziana jedynie w historyczną bieliznę ruszyła dziarsko przez chłostany deszczem dziedziniec ku przygodzie. Z pieśnią „baliando, baliando", uzbrojeni w zacny dzban piwa i flaszkę czystej żołądkowej, prowadzeni przez naszego nieustraszonego Słońce Mazowsza Miszę zanurzyliśmy się w gorącej wodzie z uniejowskich źródeł termalnych. Trzeba przyznać, że podtrzymaliśmy tradycję dotychczasowych tęgich, hucznych zabaw. Piliśmy, polewaliśmy się zimną wodą i piwem, chłostaliśmy dębowymi gałązkami, a Dott została niekwestionowaną miss mokrego giezła, realizując wzorowo hasło - Smocza Kompania Piersi w Rekonstrukcji.
Misza hojnym gestem zamawiał kolejne piwa dla całej ferajny, ta zaś ze zdrowo już kurzącymi się czerepami ryczała wniebogłosy kolejne szlagiery od Pieśni Bojowej, przez Pikardczyków, Trzodę, aż po „Cztery razy po dwa razy". Pod koniec drugiej godziny pluskania nastąpiło apogeum. Część ekipy zwabiona rozchodzącym się zapachem „wesołego papieroska" ruszyła integrować się z kąpiącymi się po sąsiedzku buhurtowcami. Zamroczony zaś alkoholem Misza wśród bełkotliwych pohukiwań pozbył się swoich gaci. Wkrótce za jego przykładem poszli Długi, Młody, Beks i Pączek - świecąc swoimi gołymi tyłkami, zaczęli skakać z balii do balii.
Przepełniony pijacką brawurą nasz prezes udał się w stroju Adama do buhurtowców i plączącą się ryko-mową począł im wygrażać i klarować, że jeśli mają coś do Smoczej Kompanii to on im już ... i w ogóle.... itd. Poza tym przy okazji zdaje się że z rozpędu zadeklarował udział naszej ekipy w buhurtowych starciach na Grunwaldzie. Część artystyczna imprezy też zaczęła we końcu podupadać - tuż przed wyjściem z balii napruta brać próbowała jeszcze wyryczeć po raz ostatni Pieśń Bojową Smoczej, ostatecznie jedynie fałszywie wycharczeli pierwszą zwrotkę, po czym zacięli się i w wyniku nagłej amnezji zapomnieli co należało wyć dalej.
Po baliowych ekscesach towarzystwo wróciło na kwatery, ale nie obyło się bez dalszych incydentów. Jakimś dziwnym trafem Misza trafił do łóżka, w którym w najlepsze spał już zamroczony alkoholem Pączek. Nie wiedzieć czemu Misza umaił sobie, że leży teraz koło Niny, co więcej taka sama myśl wpadła do głowy Pączkowi - już po chwili zatem z pomrukami zadowolenia zaczęli się do siebie przytulać. Chwila prawdy była tak szokująca, że Misza wyskoczył z łóżka jak z procy. Nie dane mu było jednak trafić do siebie. Pokręcił pokoje i w następnej kolejności zaczął gramolić się do łóżka zajmowanego przeze mnie i Dott.
Po zaledwie kilku godzinach snu musieliśmy wstać aby nakarmić konie. Szybko przestaliśmy jednak narzekać na nasz los, gdy zobaczyliśmy w jakim stanie są nasze wierzchowce - biedaki stały całą noc pod gołym niebem w deszczu. Po pracy wróciliśmy do łóżek, okazało się jednak, że nie przyjdzie nam długo spać. Przyjechało TVN24 i chciało mieć w tle do zapowiedzi prognozy pogody konnego rycerza. W to niewdzięczne zadanie wrobiliśmy Eddiego. Szybko wbiliśmy go w zbroję i osiodłaliśmy przemokniętego konia.
Materiał nakręcono, lecz na przekór słowom pogodynki, że w Uniejowie już nie pada, zaraz po zwinięciu sprzętu przez ekipę, lunęło po raz kolejny. Koniec końców wszystko wyszło nam na dobre. Dzięki wysiłkom Eddiego i negocjatorskim zdolnościom Miszy, w zamian za nieplanowane konne wyjście dla TV, wczorajszą balię dostaliśmy w gratisie. Na koniec nie sposób nie wspomnieć o dream teamie obsługi technicznej naszego toru turniejowego, czyli duecie Długi i Pączek, którzy doskonale odnaleźli się w swoich rolach i niczym Flip i Flap lub inni bohaterowie niemych komedii, swoimi popisami powodowali ciągłe salwy śmiechu uniejowskiej publiczności. Szczególne wrażenie zrobił wyczyn Długiego, który chcąc pokazać zasadę działania „saracena" rozpędził się i grzmotnął weń głową z taką siłą, że ów zakręcił się wokół swej osi jak po trafieniu kopią przez konnego. Powracaliśmy z Uniejowskiej imprezy wypoczęci, szczęśliwi, pełni jak najlepszych wspomnień. Pewne jest, że jak tylko będziemy mieli okazję, to wrócimy z rozkoszą do tego gościnnego kasztelu.
Wspomnienia spisał
Grzegorz herbu Gorze
dnia 4 lipca 2011