XI Turniej na Zamku w Iłży 02.05 - 04.05 2008
W majowy weekend roku pańskiego 2008 odbył się XI turniej Rycerski na Zamku w Iłży. Relację swą spisuję wiele miesięcy po tym wydarzeniu, toteż proszę o wyrozumiałość. Jeśli pominę jakiś ważny epizod, nie wahajcie się, tylko chwyćcie za pióra ( nie koniecznie pawie ) i dopiszcie słów parę od siebie.
Trzeba przyznać, że wiele rzeczy nam tym razem dopisało - gości turniejowych przybyło więcej niż się deklarowało ( w większości Jasiów ), pozytywne nastroje w ekipie też dopisały - już nie my byliśmy głównymi organizatorami ( no może z wyjątkiem Waska - on akurat był ) - nie dopisała jedynie pogoda - deszcz padał ciągle, z małymi przerwami na to żeby konkretniej lunąć. Przyjechałem na imprezę dopiero na dzień przed jej rozpoczęciem, większość naszej radosnej ekipy była tam już od wielu dni, przez co oczom moim ukazało się wcale imponujące obozowisko, z bramą, palisadą i wszystkiego rozbitym jednym namiotem. Dziewczyny dzielnie obijały dechami siodlarnię, radośnie podpity Zapaśnik szalał z piłą mechaniczną, Mario zaś z poświęceniem deptał stopą po zardzewiałym gwoździu. Deszczyk kropił sobie beztrosko z chmury, która obwieszczała wszystkim, że stać ją na znacznie więcej, wiatr gwizdał w walających się pustych butelkach po browarach, a stukot młotków próbował przelicytować tubalny rechot Saszy. Jak wiadomo logistyka i dobre rozplanowanie obozowiska zawsze było mocną stroną Smoczej Kompanii. Dostałem konkretne instrukcje, gdzie mam rozbić się ze swoim namiotem - leciwą i nie do końca ponoć historyczną Czeszką. Postaw ją tam, przy płocie, powiadali, zasłoni się ją piękniejszymi namiotami i będzie git. No i zasłonili - jako pierwszy po wielu trudach, przekleństwach i litrach Mariówki stanął hangar - objawił się naszym oczom jako makabrycznie krzywo rozbity mastodont, który niczym tonący okręt z jednej strony zadzierał dumnie dziób ku górze jednocześnie swoją przeciwną stroną zapadając się w odmętach. Zaraz obok niego stanął namiot Bobona - ponieważ zabrakło kilku części, został rozbity w sposób improwizowany przez co już na starcie z racji na swój niepowtarzalny wygląd ochrzczony został mianem „kupy pterodaktyla", bądź megabudyniem. Mógłby być pewniakiem do tytułu najbrzydszego namioty turnieju, gdyby nie trzeci namiot postawiony zaraz obok - wielkie biało-szare coś o kształtach ameboidalnych i ściankach uwalonych czymś co z daleka wyglądało jak, nie przymierzając, kał. Ale trzeba przyznać, czego chcieli - dokonali, całkowicie zasłonili, swoją drogą wyjątkowo przyzwoicie rozbitą, Czeszkę. Sam turniej nie różnił się zbyt wiele od zeszłorocznego. Odbyły się konkurencje bojowe, łucznicze, plebejskie. Odbyła się też legenda - tradycyjnie już - o niejasnym scenariuszu i kompletnie chaotycznym przebiegu, widowiskowe zmagania konnych łuczników uparcie przez prowadzącego nazywanych paniami, mimo iż połowę składu stanowili przedstawiciele płci brzydkiej. Odbyły się też bojowe turnieje konne - pierwszego dnia zwycięzcy wyłonić zapomniano, drugiego wygrał nasz Boski Misza, a trzeciego piszący te słowa Grzegorz herbu Gorze, dzięki czemu Smocza Kompania przynajmniej w jednej konkurencji odniosła wyraźny sukces ( i nie słuchajmy złośliwych, twierdzących, że akurat znakomita większość biorących udział w tych zmaganiach była ze Smoczej ).
Zapomniałem jeszcze wspomnieć o jednym wydarzeniu związanym z rozbijaniem namiotów, konkretnie hangaru. Już po jego postawieniu, na drugi dzień przybiegł zbulwersowany Wasek, twierdząc, że przez pomyłkę w konstrukcji hangaru użyto masztów od jego namiotu. Chcąc nie chcąc, radosna ekipa nasza zabrała się za rozbiórkę wzniesionej takim nakładem wysiłku, potu i gorzały budowli. Wasek jeszcze raz zlustrował leżące na ziemi maszty, po czym opuszczając nasz obóz rzucił mimo chodem, że w sumie, to jednak jemu coś się pomyliło, a chłopaki namiot rozbili z prawidłowymi masztami. Wściekli, ponownie zabrali się za stawianie feralnego namiotu, z czego w sumie przyznać trzeba, że korzyść wynikła, bo udało się go ustawić solidniej i ładniej niż pierwotnie. Niewątpliwą gwiazdą wyjazdu był Seba, który dzięki wyczynom swoim zyskał xywę „kwadrans". Przez cały czas pozostawał w stanie upojenia, na bieżąco uzupełniając poziom alkoholu w organizmie. Swój czas dzielił na dwie fazy - spoczynkową - znacznie dłuższą kiedy to spał regenerując siły oraz fazę czynną, trwającą rzeczone 15 minut, podczas której szalał za dziesięciu, robiąc karkołomne figury akrobatyczne, skacząc na bosaka po końskich kupach, czy wreszcie pląsając ze swym przyśpiewem „tańcz głupia, tańcz" na ustach. Drugim gwiazdorem jasno świecącym na Iłżeckim firmamencie został bezdyskusyjnie Karaś, mistrz komplementów - w romantycznych słowach porównywał urodę jednej z dziewczyn z obsługi stajni, do Beladonny, jak po chwili wyjaśnił jego ulubionej gwiazdy porno, która w sposób mistrzowski robi laskę. Wieczorem zaś w pijanym widzie dobierać zaczął się do śpiącego w namiocie Saszy - Bóg jeden wie, w jaki sposób mógł z kobietą pomylić włochatego Gruzina. Również Karaś zakończył wyjazd z nowymi xywami i to od razu trzema - Pornoś, Muppet i Fragles - pogratulować.
Obozowisko i plac turniejowy tonęło w błocie, grzęzły samochody, ludzie gubili buty, rycerze radośnie rdzewieli. Trzeba było drogi słomą wysypywać aby w ogóle przejść się po nich dało - zrobiliśmy pełną rekonstrukcję polskich średniowiecznych traktów komunikacyjnych w czasach złej pogody - zawsze to coś odkrywczego, mocny argument do dyskusji z tymi co twierdzą, że ostatnia Iłża nie wniosła niczego nowego w stosunku do poprzednich.
Wieczorami jak zwykle odbywały się ogniskowe spotkania panelowe o praktycznym odtwarzaniu wieków dawnych połączone z degustacją alkoholu. Z pośród gwaru rozmów, brzęku szkła i ceramiki dało się niekiedy słyszeć smętne basowe „love will tear us apart" Archiego , zaś młodzi Dracończycy z wypiekami na twarzach, niczym jakiegoś zakazanego owocu słuchali trzodliwo-fekalno-pijackich anegdot z życia Smoczej Kompanii. Do historii przejdzie wieczorny koncert Jacka Kowalskiego grany przy zastawionych suto stołach ( oczywiście zapomniałem dodać, mokrych od deszczu stołach ). Rejestrowany skrupulatnie, filmowo, przez Karasia - z jego słynnym „stop stop, muszę zmienić kasetę" do śpiewającego właśnie w natchnieniu barda. Ciekawą inicjatywą wykazali się Bobon z Krzysiem, testowali, dość skutecznie zresztą, czujność wartowników w sąsiednich obozowiskach, wykradając z nich sztandary. Następnie trofea swoje zwracali właścicielom za odpowiedni okup, wypłacany nie tyle w złocie, co w procentach. Druga nocna akcja była ciut bardziej kontrowersyjna wiązała się z jakimś płonącym krzyżem i groźbami pod adresem sąsiadujących z naszym obozowiskiem saracenów, w którą to ponoć zamieszany miał być Bobon, a prowodyrem między innymi nasz szacowny suweren - Słońce Mazowsza Misza, ale to nie potwierdzone plotki rozpowszechniane przez niechętne nam środowiska, więc pomińmy je milczeniem. Bardzo miło wspominam też wieczorną sobotnią bitwę. Oglądałem ją z perspektywy szarżującego na piechurów z mieczem i pochodnią w dłoni konnego, co w połączeniu z faktem ,iż naszym rumakom atmosfera bitwy również się udzieliła, przez co zapomniały o obiegowej opinii, że koń z rekreacji to człowieka, zwłaszcza leżącego nie stratuje, dostarczyło niemałej i pozytywnej dawki adrenaliny. Jej poziom zresztą skoczył mi jeszcze bardziej już po bitwie, gdy wracaliśmy jadąc po ciemku wśród gęstego tłumu ludzi ze świadomością, że za chwilę wystrzelą w niebo fajerwerki, a spłoszone konie z nami telepiącymi się na grzbietach wygniotą sobie ścieżkę z krwawej miazgi pozostałej po turystach stojących im na drodze. Jak się okazało , zdążyliśmy do stajni w ostatniej chwili, a koniec końców nasze wierzchowce przyjęły eksplodujące sztuczne ognie zupełnie na miękko. Gdy tylko zakończył się ten bardzo deszczowy i błotny turniej, na drugi dzień rozpogodziło się i wyszło słońce - tyle z tego dobrego, że przynajmniej namioty podeschły przed ich złożeniem. Podsumowując, impreza udana i wspominam ją bardzo miło, tym bardziej, że upłynęło już tyle czasu, że zdążyłem zapomnieć, jak to jest kurewsko niefajnie siedzieć w mokrych ciuchach i pełnych wody butach w przeciekającym namiocie.
relacje spisał dla was
Grzegorz herbu Gorze
10 września A.D. 2008