Chudów - sierpień 2008

Tak się jakoś dziwnie złożyło, że przyszło mi w tym roku spisać relacje z dwóch turniejów, z których jeden - XI Iłża otwierał bractwowy sezon turniejowy, drugi zaś - Chudów go zamykał. Jest jeszcze jeden wspólny mianownik obydwu w sumie jakże różnych imprez - POGODA!

Statystycznie gorące i słoneczne lato roku 2008-mego, miało jeden zasadniczy szkopuł - deszczowe i to przez duże D weekendy. O ile zatem w maju przyszło nam testować w warunkach ekstremalnych sprzęt XIII wieczny o tyle pod koniec sierpnia na intensywne działanie wilgoci mieliśmy niepowtarzalną okazję wystawić rynsztunek XV-kowy. Wróćmy jednak do sedna - szumnie zapowiadany turniej na zamku w Chudowie miał być rekonstruktorskim majstersztykiem. Elitarną imprezą dla prawdziwych ortodoksów na której reneacting miał osiągnąć wyżyny nie spotykane jak do tej pory na polskiej ziemi. Jednym słowem historyczność przez duże H - jak pokazała przyszłość wyszło coś innego też w sumie przez duże CH, tyle że z poprzedzającym go C. Wyruszyliśmy silną ekipą busem z pod Arsenału - zaczęło się zwyczajowym kilkugodzinnym poślizgiem - Drzewiaczek musiał jeszcze odstawić samochód - jak się okazało ni mniej ni więcej ale pod swój dom, więc zanim wrócił środkami komunikacji miejskiej nasze wysokie jak na razie morale uległo pierwszemu osłabieniu. Droga była długa, urozmaicana alkoholowymi napojami i nieustającą audycją Radia Tbilisi. Na miejsce dojechaliśmy dopiero nad ranem. Rozespani wysypaliśmy się wśród namiotów szczęśliwców, którzy przybyli na turniej przed nami i zdążyli zająć co lepsze miejscówki i skąpe zapasy suchej słomy. Aura nie była dla nas zbyt łaskawa, siąpił ciągły upierdliwy deszczyk, wiał zimny wiatr, a na horyzoncie zbierały się naprawdę poważnie wyglądające ciężkie, ołowiane chmury.

Niemrawo zabraliśmy się za rozpakowywanie busa zrzucając klamoty na jedną dużą stertę tworząc niczym mrówki robotnice całkiem zgrabny kopczyk. Jak zwykle ciężko było zebrać ekipę do rozbijania namiotów, a coraz silniejsze podmuchy wiatru przybliżały do nas nieubłaganie czarne kłębowisko burzowych chmur. Wreszcie udało mi się skrzyknąć silną grupę do rozstawiania Czeszki. Chłopaki zdopingowani solidnymi łykami mariówki złapali się za maszty, a ja zacząłem wbijać odciągi. I wtedy się zaczęło. Najpierw zrobiło się ciemno prawie jak nocą, a następnie niebo pękło i wśród grzmotów i błyskawic lunęły z niego potężne strugi wody. W jednej sekundzie przemokłem do suchej nitki i niewiele myśląc porzuciłem narzędzia biegnąc pod zbawcze poły namiotu. Kto mógł błyskawicznie rozbierał radosny kopczyk naszych bagaży wrzucając je na powrót do przed chwilą opróżnionego busa. Jak się okazało deszcz był jedynie preludium do prawdziwej grozy która nadeszła w chwilę potem wraz z tytanicznymi podmuchami wiatru. Sypnęło gradem wielkości dębowych żołędzi, my zaś stłoczeni w czeszce czuliśmy się jak załoga żaglowca mijającego przylądek Horn. Namiot stał tylko dlatego, że każdy z nas trzymał jeden maszt. Płachta łopotała, grożąc wyrwaniem nam się z rąk i poszybowaniem w dal, grad łomotał w prowizoryczne schronienie, boleśnie chłoszcząc wszystkie części naszych ciał, które udało mu się dopaść. Ręce grabiały z wysiłku i zimna, a główny maszt trzeszcząc przeraźliwie przechylał się to w jedną, to w drugą stronę. Z zewnątrz słychać było jedynie łomot bombardujących lodowych kul , przeraźliwy gwizd wiatru oraz ludzkie krzyki i przekleństwa.

Nawałnica jak nagle nadeszła, tak nagle i ustała, myliłby się jednak ten, który pomyślałby, że po niej nadejdzie ładna pogoda i słoneczko. O nie deszcz, choć o wiele słabszy padał nadal, a na horyzoncie znów zamajaczyło groźne kłębowisko grożąc w każdej chwili powtórką z rozrywki. Gradobicie pozostawiło po sobie prawdziwe pobojowisko, wytłuczone martwe myszy i krety, błota przybyło, z zalegającego gradu można było ulepić bałwana, wiele namiotów runęło z połamanymi masztami, część zniknęła zupełnie z powierzchni ziemi, a te co ocalały były przemoknięte i w mniejszym, bądź większym stopniu wymagały napraw.
Jak się okazało przetrwaliśmy tornado które wyrywało drzewa z korzeniami, i przewracało tiry na autostradzie. Taplając się w błocie ruszyliśmy na poszukiwania słomy do naszych sienników - niestety zostały tylko marne resztki - mokre i podgniłe źdźbła, których nieużyto by nawet do wypchania więziennych materacy. W spichlerzu i owszem było złożonych wiele suchych kostek słomy, ale jak się okazało z przeznaczeniem nie dla gości turniejowych, ale o zgrozo do udekorowania cateringu. Wtedy to z uśmiechem na ustach wkroczył pomiędzy nas jeden z organizatorów, Bartosz z Puszczy Pszczyńskiej. Rozejrzał się taksując nas wzrokiem z pewnym niesmakiem i zakomunikował, że musimy się jak najszybciej przebrać, bo obóz ma wyglądać mediewalnie. Ociekając wodą miałem wtedy ochotę wyrwać jeden z masztów dopiero co postawionej Czeszki i tłuc nim w naszego gościa, aż z błota będzie wystawać jedynie wyciągnięta w błagalnym geście dłoń.
Oczywiście przebraliśmy się, dzięki czemu oprócz cywilnych ciuchów przemokły nam również i te historyczne. Morale kompanii sięgnęło dna, Wkrótce okazało się że mamy wziąć udział w drużynowym turnieju bojowym. Misza obwieszczając nam tę radosną nowinę przy okazji przedstawił nam chytry plan. Wychodzimy szumnie, rzucamy się do pierwszego starcia, padamy momentalnie od pierwszych ciosów i wracamy do obozu mając już cały dzień wolny i odfajkowane obowiązki względem organizatorów. Ruszyliśmy zdeterminowani zrealizować plan. Nasz senior kuśtykał godnie, a my ze sztandarem i pieśnią na ustach podążaliśmy za nim, na prawo i lewo sypiąc wśród tłuszczy grosiwem pokrzykując - znajcie szczodrość Smoczej Kompanii!!

Na placu turniejowym zawiązaliśmy sojusz z Włoskimi rycerzami - no teraz już nic nie mogło się stać - Kompania z morale pełzającym blisko błotnistego gruntu i znani ze swej tradycyjnej wojowniczości kombatanci ze słonecznej Italii, to mieszanka która musiała w 100 procentach zagwarantować pomyślność naszego scenariusza szybkiej porażki, O dziwo jednak, gdy już stanęliśmy do walki, nasze kapitulanckie nastroje rozwiały się niczym dym, a w serca wstąpił Smok. Dzielnie stając do każdego starcia, ramię w ramię z naszymi włoskimi druhami wywalczyliśmy drugie miejsce w turnieju. Z powodu ulewy odwołany został nasz pokaz konny, wraz z nim zniknął mój podstawy powód dla którego rezygnując z dwóch dni opłaconego urlopu na Mazurach wdepnąłem w ten radosny turniej. Wracać jednak i tak nie mogliśmy, bo zwrot za dojazd miał być wypłacony dopiero na koniec imprezy, więc chcąc nie chcąc zostaliśmy, spędzając resztę dnia turniejowego w cateringu sącząc smętnie browar i wsłuchując się w stukający o parasole deszcz. Nocą nad obozowiskiem przetoczyła się kolejna burza łamiąc ocalałe maszty wilkomirowych namiotów i znacząco zwiększając grząskość gruntu, Drugi dzień turnieju to przede wszystkim czas chwały młodego Jasia. Został przez naszego seniora wytypowany do udziału w walkach pokazowych odbywających się pod palisadą naszego obozowiska. Uzbrojony w składkowy sprzęt niczym miażdżący wszystko czołg wtoczył się pomiędzy walczących. Stosując dość prostą, acz nad wyraz skuteczną taktykę powalał wszystkich, którzy się nawinęli. Zwykle przyjmował na siebie dwa celne komarze ciosy oponenta, zanim dochodziło do zwarcia bezpośredniego i wtedy to Jaś wgniatał przeciwnika w błoto za pomocą morderczych popartych masą ciała ciosów mieczem, tarczą bądź pancernymi pięściami. Po paru minutach okazało się, że wszyscy już otrzymali od naszego czempiona baty i nie za bardzo kwapią się do ponownego podejmowania rękawicy.

Rozochocony Jasiu wziął później udział w turnieju pieszym, gdzie niestety poniesiony jakimiś dziwnymi rycerskimi odruchami, zamiast bez pardonu wgniatać wrogów w grunt, dawał się wypunktować celnymi szermierczymi ciosami. Ale co tam, młody jest, następnym razem bez rycerskich zahamowań na pewno rozniesie wszystkich na strzępy. Dzień drugi turnieju, poza zwyczajowym przesiadywaniem w cateringu wypełniło jeszcze kilka pomniejszych atrakcji. Po pierwsze jak to na wypasiony historycznoortodoksyjniemediewalny turniej w Chudowie przystało, nie mogło zabraknąć nieokrzesanych gości z Serbii, którzy ze swoim sprzętem doskonale odnaleźliby się pewnie w Golubiu-Dobrzyniu na początku lat 90-tych. Jak zwykle ucieszyli widownię dość mrocznymi i brutalnymi zabawami rycerskimi. Podczas jednej z nich ciśnięta włócznia odbiła się od celu i zrykoszetowała w publiczność. W ostatniej chwili wykazując się nie lada refleksem sparował ją tarczą jeden ze stojących tam pewnie w tym celu Serbów, inaczej jeden z turystów mógłby wrócić do domu z mediewalną bałkańską pamiątką w trzewiach.

W obozowisku radości co niemiara sprawiła Drzewiaczkowi sztuczna kupa, którą jakoby przypadkiem zabrał ze sobą. Już wkrótce wykiełkował w smoczych głowach diabelski plan - gipsowa kupa zawinięta w postrzępiony papier toaletowy wylądowała ku zgrozie organizatorów w wielkim garze kaszy. Wśród złośliwych braci naszych zaś narodził się nowy pomysł, który jednak nie wszedł w życie - ot prawdziwą kupę w papierek zawinąć i zawołać Drzewiaka, co by swój gadżet zabrał. Jak zwykle niczym zaraza rozprzestrzeniał się berek, dochodząc do tak brutalnych form jak zberkowanie przez Saszkę bogu ducha winnej turystki. Wisienką na torcie mega-historycznie-wypasionego turnieju miała być wieczorna mega-historycznie-wypasiona uczta. W baszcie, na honorowym poczęstunku wyznaczono spotkanie seniorów poszczególnych pocztów wraz z ich swymi damami, reszta zaś braci miała zostać ugoszczona przy suto zastawionych stołach oddzielnie. Jako jedyni z pieśnią na ustach i rozwiniętym sztandarem, licznym odświętnie odzianym pocztem odprowadziliśmy naszego dowódcę Miszę Słońce Mazowsza wraz z jego damą Mazowszanką Agatą. Reszta nabzdyczonych rycerskich super odtwórców średniowiecza przemknęła na miejsce chyłkiem, brnąć przez błoto niczym do Fast fooda - ot mediewalność całą gębą.

Sama uczta niebyła zła, tyle tylko, że przy szumnych zapowiedziach organizatorów o wierności odtwórstwa wypadła niczym parodia. Jedzenie wydawano na jednorazowych talerzykach, a piwo w plastikowych kubkach. Jako atrakcja wystąpiły tancerki brzucha, tańcząc do puszczonej z magnetofonu muzyki w stylu turko-disco oraz Drollsi grający na instrumentach dawnych Amerike Rammsteina. Jedyny wesoły i bawiący się całą gębą stół obsadzony był przez Smoczą, reszta braci rycerskiej poważnie i w skupieniu rozprawiała o wspinaniu się na rekonstruktorskie wyżyny. Jak się okazało na poczęstunku seniorów było jeszcze gorzej. Z relacji Miszy wynikało, iż podano im w podniosłej atmosferze tackę z bakaliami, po czym wyskoczyła tancerka brzucha podskakująca w solowym specjalnym występie - i po wszystkim. Wszyscy chyba odetchnęli z ulgą, gdy wreszcie nadszedł moment odjazdu. Na końcowej ocenie turnieju zaważyła pewnie w jakiś sposób pogoda, ale nie ona była decydująca, wszak na Iłży też ostro padało, a zabawa była przednia. Organizatorzy wysoko ustawili sobie poprzeczkę, rozgłaszając wszem i wobec, że ich impreza będzie w 100% odtwórstwem średniowiecza, bez żadnych kompromisów, a ostatecznie wyszło to wszystko bardzo mizernie.
Wiem jedno, w następnym sezonie imprezę Chudowską omijał będę szerokim łukiem.


Relację spisał dla was A.D.2009
Grzegorz herbu Gorze

 

Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Wykonanie h15.pl