Wolsztyn 1997

Był to koniec 6 sezonu turniejowej działalności Smoczej Kompanii. Dostaliśmy zaproszenie na turniej w miasteczku Wolsztyn od naszych przyjaciół z Poznańskiej Wolnej Kompanii, czyli Jacola, Gżdacza i spółki. Wyjazd zapowiadał się o tyle ciekawie, że wiedzieliśmy iż Poznaniacy nie będą się pieścić, tylko tak jak to tygrysy lubią najbardziej napierdzielać żelastwem, aż będą iskry szły. Jacol, który dumnie nosił tytuł hegemona w swoim bractwie, pragnął swoją hegemonią objąć też wszystkie mniej lub bardziej zorganizowane grupy szeroko rozumianego rr-u działające w Poznaniu i jego okolicach. Trzeba przyznać, że działał na tyle prężnie, że większość istniejących podówczas w tym rejonie ekip, albo została rozdrobniona i wchłonięta przez Wolną Kompanię, albo też w najlepszym razie zmarginalizowana do roli grup podległych muszących prosić Hegemona Wolnej Kompanii o zgodę na organizowanie jakichkolwiek pokazów, czy imprez na terenie Poznania.
Było jednak coś co spędzało sen z powiek Jacola - tkwiące niczym cierń w dupsku, luźno związane z ruchem rycerskim tzw. Watahy barbarzyńców, które nijak się jego władztwu poddać nie chciały. Pozwolę sobie teraz na króciutką dygresję i szybciutko scharakteryzuję dla naszych młodszych sióstr i braci, to ciekawe skądinąd zjawisko socjologiczne, którym były grupy barbarzyńców. Otóż rekrutowały się one ze środowisk młodych metalowców, którzy święcie wierzyli, że gdyby Polska pozostała do dzisiaj pogańska, to byłaby rajem mlekiem i miodem płynącym. Swoją głęboką wiedzę na temat zamierzchłych czasów pierwszych Polan, młódź owa czerpała z dwóch podstawowych źródeł - filmu „Conan Barbarzyńca" oraz komiksu „Piast Kołodziej" wydanego w serii Władcy Polski przez Krajową Agencję Wydawniczą. Oddawali cześć pradawnym bożkom w rodzaju Twarożyca i Swędziwora i co rocznie składali kwiaty na grobie nieznanego woja pod Cedynią. Ciekawie prezentowała się rekonstrukcja strojów historycznych w ich wykonaniu - były to mniejsze bądź większe kawałki skóry, futra lub skaju z wyciętymi otworami na głowę i kończyny, przewiązane sznurkiem, lub pasem oraz glany okręcone dużą ilością futra. Na uzbrojenie wchodził zazwyczaj miecz - tak się składało, że właściwie jedynym podówczas dostępnym modelem, był rodukowany przez mistrza Zulewskiego, czyli wielki dwuręczny i ciężki jak cholera kawał żelastwa. Z rzadka pojawiały się jakieś elementy zbroi - prawdziwi barbarzyńcy gardzili bowiem takimi wymysłami dla mięczaków jak rękawice czy hełmy. Takich oto ludzi postanowił Jacol okiełznać i oswoić - dlatego też w dość dużej ilości zaprosił na swój turniej. My zaś postanowiliśmy pomóc Poznaniakom w ich cywilizacyjnej misji, stawiając się w dość pokaźnej sile. Tak więc oprócz naszego wielkiego wodza Daerisa oraz piszącego te słowa Grzegorza herbu Gorze podówczas jeszcze Turgulem zwanego, wybrali się: Jona, Fostrel z Moniką, Krysiak, Bojar, Vern, Kudłaty oraz wątpliwej jakości młody narybek - Ziemowit, Chujowitem w środowisku Taśmowym również przezywanym, który słynął z tego iż jego tembr głosu, swoimi wibracjami jakimiś dziwacznymi, powodował, że ludzie czuli się na niego wkurzeni jeszcze zanim zdołali zrozumieć o czym do nich mówi, oraz Piąty - osobnik na tyle dziwny, że pozwolę sobie na jego temat oddzielną dygresję uczynić w dalszej części tej kroniki. Ponieważ nikt z nas, biednych żaków, groszem nie śmierdział, postanowiliśmy plan dojazdu pozostawić w gestii naszego nieocenionego Daerisa, który najtańszego wariantu transportu szukał w Wielkiej Xiędze Chaosu, czyli zawsze będącym na podorędziu rozkładzie jazdy PKP. Plan był następujący - rano kambodża z dworca śródmieście do Kutna, potem od razu osobowy do Poznania i z Poznania następny osobowy do Wolsztyna - może dość długo, ale za to tanio. Niestety przewrotny los już wkrótce miał pokrzyżować nasze piękne plany. Po pierwsze kambodża z Wawy do Kutna, była prawdziwą próbą wytrzymałości, siły i hartu ducha - smród moczu, tłok, pijane trolle i grube baby. Na dodatek do Kutna przyjechała opóźniona i zgodnie z rozpiską Daerisa mieliśmy tylko pół minuty do przesiadki. Biegiem obładowani tobołami ruszyliśmy na złamanie karku na sąsiedni peron.

Jest! - wrzasnął ktoś, obejrzeliśmy się i o zgrozo, nasz pociąg właśnie ruszał. Niewiele myśląc, Ziemowit rzucił się za nim i już w biegu szarpnął za drzwi. Pisk hamulców i ku naszemu zdziwieniu skład zatrzymuje się. Zdyszani wpadamy do środka, zatrzaskujemy drzwi i ... ruszamy w drogę powrotną do Warszawy, tyle że tym razem ekspresem, bez możliwości wysiadki przed Centralną. Szlag trafił też oszczędności - kasa i to z górką poszła na skorumpowanie konduktora, a my po połowie dnia tułaczki wróciliśmy do punktu wyjścia.Do Wolsztyna ostatecznie dotarliśmy późnym wieczorem - z ciekawostek - trasa pomiędzy Poznaniem a Wolsztynem jest jako ostatnia w Polsce obsługiwana przez parowozy. Zakwaterowano nas, zresztą jak wszystkich pozostałych uczestników turnieju, na sali gimnastycznej jakiejś szkoły podstawowej, gdzie każdy z nas pośród chrapania i posapywań śpiącej braci rycerskiej, musiał wygospodarować sobie kawałek podłogi. Rankiem przywitaliśmy się ze wszystkimi znajomymi z różnych stron Polski, w tym Gniewiakami i Koniniakami i dziarskim krokiem ruszyliśmy na plac turniejowy.

Jak się okazało jego sceneria też była jak na tego typu imprezy mocno egzotyczna. Otóż walki odbywać się miały na piaszczystej plaży całkiem sympatycznego jeziorka, a teren od widowni oddzielony był rozpiętymi na kijach sieciami rybackimi. Sam turniej jednak nie zawiódł naszych oczekiwań - zaczął się mocnym akcentem - turniejem bojowym na broń stalową - absolutnym novum w ówczesnych czasach. Naszymi reprezentantami byli w nim Daeris i Krysiak, zwycięzcą zaś został czempion z Gniewa - Morgan. Później odbyły się walki pokazowe z mocnym udziałem z naszej strony oraz jakieś okrutne krwawe i mocno urazowe młóce w wykonaniu barbarzyńców. W tym miejscu czas wrócić do naszego najnowszego nabytku - świeżej krwi - Piątego. Jak się okazało młodzian ów był z serca prawdziwym barbarzyńcą. Dopiero teraz odważył się pokazać nam swój strój - rozpuścił włosy, owinął glany futrem i z dumą, niczym aztecki wojownik skórę zdartą z jaguara, wzuł na siebie łaciate ponczo ze skóry krowy. Zaraz zwąchał się z jakąś pomroczną bracią z Wilczych Kłów, Wronich Szponów, czy innych Sępich Pazurów i wspólnie z nimi wziął udział krótkim, acz dynamicznym i głośnym widowisku historycznym z życia i gwałtownych śmierci pierwszych Słowian. Najlepszy punkt programu czekał nas wieczorem - była to inscenizacja napadu bezlitosnych Wikingów na uśpioną wioskę. Wikingów odgrywały nieprzeliczone hordy grup barbarzyńskich, a wśród nich nasz Piąty, w ten sposób włączając Smoczą Kompanię w nurt ogólnego ekumenizmu grup rycerskich i barbarzyńskich na tej imprezie. Źli najeźdźcy mieli łodzią pod osłoną ciemności podpłynąć do uśpionej wioski i zrealizować swój prosty plan - napaść, wymordować, spalić chaty i ostatecznie nabić sołtysa na pal.

Jednak nie wszystko poszło w zgodzie z tym wspaniałym zamysłem. Okazało się że jak na Wikingów, to wyjątkowo kiepsko im szło wiosłowanie i zamiast zbliżać się do brzegu, zaczęli się bezradnie kręcić w kółko. Na dodatek ich drakkar, czyli wypożyczona leciwa rybacka krypa był cokolwiek przeładowany i zaczął przeciekać. Biedni barbarzyńcy mieli zatem przed oczami perspektywę marnego końca na dnie jeziora, wciągnięcia w otchłań przez swe ciężkie i nieporęczne miecze. Koniec końców, czy to dzięki spowodowanej tym determinacji, czy też pomyślnych wiatrów, dobili do brzegu i wysypali się pomiędzy zabudowania wioski. I tu czekał ich kolejny cios, kto wie czy nie po stokroć cięższy od przeżytej przed chwilą próby wody. Otóż okazało się, że rolę wieśniaków odgrywać miały bractwa rycerskie, zatem na drodze łupieżców stanęły uzbrojone po zęby kohorty, w których skład wchodzili miedzy innymi zakuci w stal Gniewiacy z Morganem na czele, Kacper z Konradem z Konina, Jacol, Gżdacz i reszta kipiących rządzą mordu Poznaniaków oraz my.

Atak barbarzyńców załamał się natychmiast. Cóż mogły zdziałać klaty odziane w skórki przeciw zakutemu w stal rycerstwu. My też ostro dawaliśmy łupnia - szczególnie idący w szyku ławą Daeris, Krysiak i Fostrel tłukacy kiścieniami na prawo i lewo, tak że jeno kurz i łupież z wikingów się sypał. Scenariusz niestety musiał zostać zrealizowany, chaty musiały widowiskowo spłonąć, więc po kilkunastu minutach uganiania się za najeźdźcami obrońcy wycofali się i gwarząc wesoło porozsiadali pod drzewami obserwując sobie widowisko. Zdziesiątkowani napastnicy troszkę niepewnie i jakby pospiesznie podpalili zabudowania i zniknęli w ciemnościach.
Rankiem po pożywnej golonce zaserwowanej przez organizatorów zwinęliśmy się do domu. Zadowoleni po dwakroć, bo jak się okazało, ku naszej i jego uciesze Piąty odłączył od nas i podążył mroczną i trudną ścieżką barbarzyńskiego wojownika. My zaś czekaliśmy z niecierpliwością na kolejną imprezę Poznaniaków - ale to już inna historia.

 

Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Wykonanie h15.pl