Pięknego lipcowego dnia, siedzieliśmy na dziedzińcu Iłżeckiego zamku i słuchaliśmy opowieści seniora naszego, Piotra zwanego Waskiem, gdy nagle na zdyszanym koniu wpadł posłaniec. Widać było, że kawał drogi przebył. Przyklękł przed Piotrem i wręczył mu list. Ten go otworzył, rzucił okiem i rzucił go mnie, abym głośno go odczytał. A w liście stało:
Kasztelanie Iłżeckiego zamku!
O pomoc prosić Cię nam przyszło. W Królestwie Czeskim, które od ponad lat trzystu w Pana Chrystusa, zbawiciela naszego wierzy, nadal są miejsca gdzie hołd się oddaje pogańskim bożkom. Wysłaliśmy misjonarzy, aby lud ciemny nawrócili. Poganie jednak odrzucili ich nauki, księży ubili i nadal Perunowi cześć oddają.
Przeto nie stoi nam nic innego, jak mieczem wiarę szerzyć. Arcybiskup Praski krucjatę przeciwko niewiernym ogłosił, a mnie jej dowódcą uczynił. Zwracam się do Was, Panie Piotrze, jako, że męstwo wasze znane nawet jest na Morawach, abyś wesparł nas w tej słusznej walce.
Oprócz kilku lat czyśćca za ten chwalebny czy Ci odpuszczonych, ofiarujem połowę bydła, koni oraz innych łupów, jakie zdobyć się nam uda. Mam nadzieję, że to umocni Cię w wierze i przybędziesz ze zbrojnymi pod Wothanburg na koniec lipca, aby krzyżem zastąpić figurki pogańskich bożków
Margrabia
Pavlov Hranolek Smetana
Jako, że pobożność Piotra znana była, i dorównywała jedynie jego chęci zdobywania łupów,
Zawołał do siebie Michała z Opaczy i tak mu rzecze: „ Zbierz zbrojnych i na Wothanburg ruszaj. Ty będziesz przewodził tej wyprawie. Pamiętaj, że tu o wiarę i tłuste czeskie krowy chodzi.”
Michał zaczął szykować wyprawę. Wyruszyła Pani Kenna, podskarbi, aby łupy przeliczyć, Pani Agnieszka, anioł wcielony, Pan Maćko z Dziubieli, co by móc krew swym mieczem przelać, Brat Krzysztof, zawsze chętny srogiej bitki, Karolcia, służka młoda, żądna przygód, Długi, giermek Pana Michała z Opaczy, jego nieodstępny druh, Bobon co by siać zamęt
i alkoholizm oraz Misza i Mario co by dobrą radą służyć, napitkiem ratować i o interes Boskiego oddziału zadbać.
Tabory z nami koło południa miały wyruszyć. Wielka ulga nastąpiła gdy w końcu odrobinkę przed zmierzchem udało się nam wyjechać. Nikogo to za bardzo nie zaskoczyło. Droga długa była. Wszyscy w zadumie źródlaną wodę sączyli i zastanawiali się co na miejscu zastaną. Mi samemu z tej zadumy ze trzy razy udało się przysnąć.
Po długiej drodze nad ranem na miejsce przybyliśmy. Okazało się jeszcze, że Pan Michał wraz z Panem Arturem, którym Św. Michał przewodzi, również w krucjacie wziąć udział postanowili. Z trudem pewnym rozbiliśmy namioty i do bitwy się sposobiliśmy, o dworskiej miłości dyskutując (głownie chędożeniu w rzyć). Zbroi mi Pan Schab użyczył, u którego na służbie mam zaszczyt być. Jak wszystkim wiadomo, zacny to rycerz więc, co w każdym boju staje, tak więc i rynsztunek ciutkę był nadwyrężony. Po moich szybkich poprawkach, Pan Maćko z Dziubieli radził, abym w obozie został, bo istniała uzasadniona obawa, że zarówno kolcze rękawy jak i kaptur, odpadną zanim do pierwszego wroga dojdę. Jednak udało mi się go ubłagać i do bitwy ruszyliśmy...
Stanęliśmy przed grodem. Czech który dowodził naszym oddziałem, wysłał wpierw poselstwo, co by dać szansę niewiernym i uniknąć rozlewu krwi. Jednak ci barbarzyńcy, dyplomacji nie znający, z mieczami na posłów ruszyli, część ubijając, jednak kilku chyżo uciekło. Wrócili do oddziału i wiadomym już było, że bitwy nie da się uniknąć.
Ruszyliśmy pod górę, ślizgając się na spalonej od słońca trawie, gdy nagle otworzyła się brama i z impetem ruszyli na nas poganie! Utworzyliśmy mur z tarcz, jednak ich uderzenie było tak silne iż musieliśmy zacząć się cofać. Walka była zażarta. Po jednej stronie ciężko zbrojni krzyżowcy, czyli my, po drugiej lekkozbrojni, w samych koszulinach i hełmach, ale z wielką odwagą w sercach.
Pod naporem szarży wroga, oraz tego że nacierali z góry, cały czas musieliśmy ustępować pola i nie wiadomo jakby to było dalej, gdyby z lewego skrzydła pomoc nie nadeszła i klinem wbiła się w Pogan. Tamci nie mogli dłużej przeciwstawiać się. Wycofali się do grodu. Otucha w nasze serca wstąpiła, okrzyki z gardeł się wydobyły, a dowodzący Czech wydał rozkazy, z których nic nie zrozumieliśmy, ale ślepo ruszyliśmy do szarży za innymi.
Gdy pieliśmy się pod górę, od strony grodu rój strzał spadł na nas i nie jednego na miejscu trupem położył. Ale nie mogliśmy ustąpić! „Baranidlo, baranidlo” zakrzyknęli nasi współtowarzysze broni. Trochę dziwnym wydało się nam sprowadzenie trzody pastewnej na pole walki, szczególnie że moment nie sprzyjał ani pieczeniu barana, ani tym bardziej wypasaniu owiec. Okazało się jednak, że baranidlem nazywano taran i w pobliskim zagajniku, kilku miejscowych wnet wyrąbało słuszny konar. Znów podzieliliśmy się na dwa oddziały. Jeden miał forsować taranem bramę, a drugi z drabinami podejść pod mury. My mieliśmy zdobywać wrota. Zakrzykneliśmy „Huuuurra! W imię Chrystusa Pana! Kiryelejson!” i ruszyliśmy. Z tarczami nad głowami, pod gradem strzał śmierć niosących biegliśmy pod górę
Pod bramą, poganie piekło nam zgotowali. Grad strzał oraz płonących wiązek słomy i wrzącej wody, spadał na nasze głowy. Co chwilę głośny krzyk oznajmiał, że ktoś zginął lub ranien został. Ale wtedy odrzucaliśmy tarcze i łapaliśmy za taran i raz za razem uderzaliśmy we wrota. A te coraz słabiej w zawiasach się trzymały. To i wiara w Boga w niebiesiech sprawiała, że męstwa pomimo śmierci towarzyszy nam nie ubywało. Po bokach mury szturmowali . Co raz podkładali drabiny i próbowali się po nich wspiąć, ale obrońcy im również żelaza i ognia nie żałowali. Bój był zażarty!
Nagle bramy się otworzyły! A z nich runeła na nas chmara pogańskich wojowników! Z wściekłymi minami rzucili się na nas! Sytuacja wyglądała źle. „Ubiegajcie! Ubiegajcie!” Rozległy się okrzyki i Czesi w panice rzucili się do ucieczki. I wtedy rozegrała się scena, o której bardowie będą jeszcze długie lata pieśni śpiewać! Czy też z szaleńczej odwagi, czy też że w zamęcie rozkazów nie zrozumieli, Pan Michał z Opaczy i Maćko z Dziubieli we dwóch na moście zostali i cały napór wroga na siebie przyjęli. We dwóch, ramie przy ramieniu, powstrzymywali hordy pogan, aby reszta oddziału mogła spokojnie się wycofać i przegrupować! Ich miecze spadały na buntowników niczym boża sprawiedliwość! Ale na nich też grad ciosów spadał i niestety padli... Pierwszy padł Michał, a zalany rozpaczą Maćko chwilę później trafiony został zdradziecką strzałą.
Widząc to męstwo czesi znów ruszyli na wroga! Nie ustępowali pola, tylko parli naprzód, aby ratunek nieść mężnym mężom, którzy tylko rannymi się okazali.
Nie wiadomo ile jeszcze bitwa by trwała, gdyby nie to, że krzyżowcy w niewolę okoliczną ludność wzięła. Wśród nich była też rodzina wodza pogan. To zmusiło go aby chrzest przyjąć, bożków porzucić i jedynej słusznej wierze się poświęcić....
A po bojach nadszedł czas na uczty i zabawy przy przepysznej cabbage soup, czyli zupie kapuścianej, która w wersji obiadowej miała w sobie mięso, a na kolacje i śniadanie już nie. Nawet z solą i pieprzem smaku nie miała, a żadnej alternatywy żywieniowej nie było. Ale takie drobne niedociągnięcia zostały z nawiązką wyrównane pysznymi miodami i winami, którymi czesi nas raczyli podczas ogniska, a my się im odwdzięczaliśmy Mariową cytrynówką. Przy ognisku oczywiście niezmordowany Drzewiak zaśpiewał cały repertuar rycerskich pieśni, ale i tak największą estymą miejscowych cieszyło się „Hej sokoły”.Nie można zapomnieć o wyprawie nad jeziorko, gdzie pojechaliśmy w rycerskich ciuchach i wyglądaliśmy jak sekciarze. W dodatku Bestia z Plaży powrócił i co chwilę błyskał pośladami, nie licząc się ze zgorszeniem matek zaciekawionych tym widokiem dzieci....
I gdyby tylko ten Wothanburg był ciutkę bliżej.....