GRUNWALD 2008

 

Jak od wielu lat, tak i w tym roku, Smocza Kompania wybrała się na Pola Grunwaldu, aby tam chwałę zdobywać. Nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem, postanowiliśmy wysłać najpierw oddział zwiadowczy, który miał zabezpieczyć miejsca na namioty oraz je rozbić. W skład mężnej grupy weszli: Mała Gosia, Długi, Mario, Drzewiak, Bobon oraz ja czyli Misza.

Grupa miała zebrać rzeczy i wyruszyć we wtorek około 19:00, jednak i tak wszyscy bardzo się ucieszyli gdy udało nam się wyjechać o 22:00. Sprawę dodatkowo utrudniał fakt, że nikt z obecnych nie miał pojęcia jak na Grunwald jechać, ale 45 min błądzenia po pradze oraz nerwowe przeglądanie mapy sprawiło, że jakoś w końcu wyjechaliśmy z Warszawy.

Po dotarciu w nocy na miejsce, udało nam się rozstawić rękaw Drzewiaka, gdzie kolektywnie wszyscy mieli położyć się spać, ale najpierw trzeba było się rzucić w wir rycerskich powitań, suto zakrapianych różnymi trunkami. Na całe szczęście, od razu poznaliśmy Wiktora - miejscowego ochraniarza w wieku około 19 lat i wagi 55 kg. Wiktor wspominał, że czuwa nad naszym bezpieczeństwem czy jakoś tak, a więc w podzięce ugościliśmy go Mariówką... Po 10 minutach nasz ochroniarz spadł z krzesła i zasnął jak kamień przed wejściem do rękawa, co może i trochę utrudniało wchodzenie do środka, ale czuliśmy się naprawdę bezpiecznie! Warto też nadmienić, że bohaterem pierwszej nocy został Długi, który do 6 rano pił piwo z jakimś podstarzałym wikingiem w cywilu oraz młodym góralem, który ciągle godoł po gurolsku! A jak później się przyznał od dziada pradziada mieszkał na warszawskiej sadybie. A całe to gadanie gwarą pomagało mu tylko sępić alkohol.

W środę rano zajęliśmy się  rozstawianiem namiotów, czyli zaczeliśmy od dębowego stołu i 20 smakowych piwek. Okazało się, że do części namiotów nie ma niektórych elementów, w związku z czym większość dnia spędziliśmy na sączeniu oraz planowaniu obozowiska. Po południu przyjechała Ola z Wróblem i rozstawili się w godzinkę, a my nadal jak siedzieliśmy na kostkach sącząc, tak sączyliśmy... Mała Gosia dbała o naszą aprowizację, za co cała męska część ekipy była jej niezmiernie wdzięczna.

I gdy już się wydało, że nic nie rozstawimy, to około 19:00 w pijackim zwidzie, wszyscy rzucili się na rozstawianie namiotów oraz robienie zagrody dla koni. Z pieśnią na ustach, z młotkami w rękach, w godzinę udało się nam rozbić 4 namioty oraz zrobić  ogrodzenie, dzięki czemu mieliśmy gdzie spać i powróciliśmy do naszych rycerskich tematów, czyli sączenia. Ponieważ w nocy przyjeżdżały konie, musieliśmy wystawić warty do rana. Nawet całkiem sprytnie się podzieliliśmy i do bladego świtu stróżowaliśmy, sącząc z Jarkiem - kierowcą transportu koni, mariówkę oraz wcinając grzanki z mielonką robione na ognisku.

W czwartek przyjechała reszta naszych dzielnych smoków i o dziwo, pozostałe namioty stanęły w chwilę, a my około południa wszyscy byliśmy w strojach. Wynik jak na nas całkiem dobry.  Pod wieczór odbyła się konna próba inscenizacji, na którą udał się prawie cały nasz obóz, ponieważ jak co roku jeździła konnica, ale nowością był debiut prężnie działających jednostek lekkozbrojnych. Dowódcą piechoty został Kapitan Mario, a jego dzielnym pomocnikiem i mocnym filarem pomysłu - sierżant Wronek. W skład oddziału w roli zwykłych ciur, zawsze chętnych do bitki i wypitki, zaciągnęli się Veitu, Młody Jaś, Długi, Jarek, oraz Tata Wronka. Jako jedyni stawali na polu bitwy naprzeciwko galopującej konnicy. Tutaj muszę też nadmienić, że konni rycerze z innych ekip bali się najeżdżać na naszych nieustraszonych piechociarzy i spode łba przyglądali im się niczym oddziałowi kamikaze... Wspomnę tylko, że żołd w pieszej rocie, wypłacany jest w formie pół kubka mariówki za dzień walki i przez pewne komplikacje, o mały włos nie doszło do buntu, ale o tym za chwilę.

Tak więc po próbie, przybiegł radosny Wasek i powiedział że wyzwał nas na buhurt z Von Reihlami. Dla nie wtajemniczonych, przypomnę, że prywatna chorągiew Von Reihl to jedni z najtwardszych buhurtowców w kraju. Ciągle trenują i nie przepuszczą żadnej okazji aby komuś solidnie złoić skórę... Jak można się domyślić, entuzjazm  w naszych szeregach był znikomy. Wszyscy pospuszczali głowy, ktoś wspomniał że go ręka boli inny chciał się wcześniej spać położyć... No i w tym momencie Wasek dodał, że będziemy stawać na polu na którym mamy szanse, bo wyzwał nas na Alko Buhurt!!! Miny od razu pokraśniały i wszyscy zaczęli rzucać przechwałki ile, kto, komu, pokaże i w ogóle takie typowe pokrzykiwania przed bitwą. Jako miejsce potyczki wybrano miejscową karczmę. Jak się ściemniło i wszyscy się ogarnęli, to ruszyliśmy w bój.

Ruszyliśmy tłumnie, z 5-cio litrowym baniaczkiem Mariówki, z pieśnią bojową Smoczej Kompanii na ustach. W karczmie powitano nas z lekkim zdziwieniem i zainteresowaniem. Płazik - jedyny obecny z Von Reihlów - poleciał szybko po swoich, a my w między czasie usunęliśmy część gości, aby mieć wolny stół oraz wymusiliśmy na karczmarzu podanie szkła.

Od nas jakieś 15 osób rwało się  do krwawego boju, czyli picia. Po stronie przeciwników z trudem dało się skompletować 6 zawodników. Od nas wyznaczono pierwszą zmianę w składzie: Mario, Wasek, Schab i chyba Bobon oraz ja. Siedliśmy na ławach, polaliśmy w szkło gorzałkę i huknęliśmy Pieśnią Bojową Smoczej na całą knajpę. Dopiero jak skończyliśmy, to walnęliśmy lufę i czekaliśmy aż Von Reihle walną swoją kolejkę. Co pieśń to kolejka. Po jakiejś 5 - 6 kolejce skład drużyny przeciwnej zaczął się wykruszać. W ferworze walki, okazało się że nasi piją również po stronie przeciwnej. Ba - nawet nasze Panie dzielnie stawały w bojach! Bój był krwawy.... Po stronie przeciwnej zaległo jakieś 8 - 10 osób. U nas Schabek też spał na stole, a ja ledwo chodziłem. W zasadzie to się tarzałem bo byłem o kulach, z nogą w gipsie i za cholerę nie mogłem utrzymać pionu. Nawet niezniszczalny Mario już bełkotał pod nosem... Ale w ogólnym rozrachunku, rozwaliliśmy ich na łopatki! Chociaż w takich buhurtach mamy spore szanse!

Dodam jeszcze, że mnie - kalekę odprowadzał do namiotu Młody Jaś i żeby ułatwić mi przejście to wyciągnął wszystkie śledzie i zlikwidował odciągi we wszystkich namiotach które stanęły na naszej drodze. To dopiero musiała być poranna niespodzianka dla co poniektórych....

Następnego dnia rano, większość z nas była nieżywa... Szumiało i suszyło i generalnie było cienko. I gdy morale słabły, rozległ się gromki krzyk: sniadanie!!! Nasze dzielne Panie (Aniołek, Mała Gosia i Kani) przy pomocy naszych smardów przyrządziły przepyszną jajecznicę, która niczym balsam postawiła nas na nogi.

W ciągu dnia wybraliśmy się nad jeziorko, aby zażyć kąpieli. Co poniektórzy, jak np. ja ze względu na gips obserwowali całość z brzegu. Tutaj należy wspomnieć o niespodziance jaką wyciął Wituś - syn Schaba. Wituś bawił się moimi drewnianymi kulami i odkręcił motylka, który zabezpieczał kulę przed samoistnym składaniem. Schab zobaczył że Witek bawi się jakimś metalowym przedmiotem, więc powiedział małemu aby nie bawił się śmieciami i wyrzucił motylka przez okno.... Nie dość że w gipsie, to w dodatku bez kul... Inwalida nie miał lekko w średniowieczu.

W zasadzie w ciągu dnia niewiele się działo - próby, piwko, próby, jeziorko i tak cały dzień. Ciekawiej zaczęło robić się wieczorem... Cała Smocza dość spokojnie spożywała trunki wszelakie wokół ogniska i raczej odpoczywała po poprzedniej rzeźni. Piliśmy, gadaliśmy i jakoś czas leciał. Część osób już położyła się spać, gdy nagle zerwał się bardzo silny wiatr i z nikąd w ciągu paru chwil, zerwała się potężna burza. Wszyscy rzucili się do trzymania masztów namiotów, z czego największa i najbardziej podchmielona grupa ratowała hangar. W całej tej wichurze na dworze rozlegał się czyjś dramatyczny okrzyk: „Alarm! Alarm!" Gdy trochę przycichło, wpadł do nas jakiś ktoś nie wiadomo skąd i zakrzyknął z sienkiewiczowską manierą: „Żywiście?" Za nim wysłuchał naszej odpowiedzi, zobaczył nasze ledwo tlące się ognisko i zakrzyknął: „Gaście ogień bo spłoniecie!" i nie czekając na nas chwycił pierwszy 5-cio litrowy baniak cieczy i chlusnął nim w ogień. W tym momencie przygasające ognisko buchnęło w górę o mało nie paląc brwi i brody tego samarytanina. Jak się można domyśleć, zamiast wodą to podlał ognisko mariówką. Nasz ochoczy strażak rozdziawił gębę, wziął wielkiego łyka i resztę wylał, po czym pobiegł dalej... I tyle go widzieliśmy. Najgorsze jest to, że to była resztka mariówki, która była przeznaczona na żołd dla lekkozbrojnych. Jak można się domyślać, spalenie żołdu nie spotkało się z dużym entuzjazmem lekkiej piechoty i o mało nie wybuchł bunt! Oczywiście głównym prowodyrem całego zajścia był Wronek, zresztą jak i innych nieszczęść. Przez krótką chwilę krążyła też plotka, że to Wronek z doczepioną sztuczną brodą wylał spirol do ogniska...

Na szczęście Mario zapanował nad buntownikami i cała ekipa poszła w bój. Ale Wronkowi zostało zapamiętane i na tych kartach spisane, aby potomni też wiedzieli, że Wronek to podjudzacz i buntownik i że awansu dostać nie może, bo knuje za naszymi plecami i mariówkę rozlewa.

Następnego dnia była bitwa! Jak zwykle cała nasza chorągiew Wallenroda, szykowała się do zwycięstwa nad pogańskimi siłami Jagiełły. Z obozu rozlegały się rycerski pieśni: „Tam-dara-dej! Władek Jagiełło to gej!" Wszyscy żądni krwi i chwały, palili się do boju! Oczywiście oprócz lekkozbrojnych, którzy mamrotali coś o nie wypłacanym żołdzie, że lipa itp. Na szczęście Mario opanował sytuację i wszyscy poszli na pole bitwy.

Tutaj muszę wspomnieć o swojej największej męce całego wyjazdu - doczłapaniu na pole o kulach z gipsem na nodze. Panienko przenajświętsza - myślałem że ducha wyzionę. Pot lał się ze mnie strumieniami, a ja przesuwałem się po kilka metrów i musiałem stawać na krótki odpoczynek. Ręce mi mdlały z wysiłku, a do przejścia ciągle tak samo dużo, w dodatku momentami pod górkę - naprawdę tragedia.

Sama bitwa wyglądała podobnie jak co roku - Polacy kontra Krzyżacy i do końca nie wiadomo po czyjej stronie będzie wygrana. Nowością była zamiana stron. Tym razem od strony pomnika stacjonowały jednostki polskie, a od strony kapliczki i zagajnika - krzyżacy. W bitwie zwiększono ilość stać konnych przez co bitwa zyskała na widowiskowości a my na zabawie. Nie można też zapominać o naszych lekkozbrojnych, którzy jako jedyni zgodzili się aby czesać ich kopiami. Podziwiam ich za brak lęku. Co ciekawsze, inni konni uważali naszych „Wyczesanych" lekkozbrojnych za co najmniej niezbyt rozgarniętych kaskaderów, bo oni bali się na nich najeżdżać. Twierdzili, że to za duże ryzyko.

Po bitwie, w palącym słońcu udało mi się dotrzeć z powrotem do obozu po jakiejś mniej więcej godzinie. Wieczorem konni brali udział w turnieju konnym, więc aby złapać oddech, położyliśmy się na chwilkę w cieniu lipy. Lekki wiaterek, sympatyczny cień, ciepła ziemia - nic tylko oddać się błogiemu relaksowi... Aby relaks był pełniejszy, po chwili Jarek przyniósł flaszkę, która pękła w 10 minut. Po dwóch chwilach nagle znalazły się kolejne 2 flaszki gorzałki oraz wkoło krążyły ze 4 miody pitne i wino. Po trzech chwilach, wszyscy byli nieźle narąbani. Na wyróżnienie zasługuje Karolcia, która zdobyła świnkę - pijaczynkę efektownym bełtem, prawie rzuconym na plecy Seby. Wszyscy się uchylili, nasz dzielny młody Jarek skoczył po łopatę, a Grześ leżał nie wzruszony dalej, o mały włos nie grzebiąc butem w ex-obiedzie Karolci. Muszę powiedzieć że zaimponował mi swym opanowaniem. Nawet największe trole odsunęły się od womitów, a Grześ nawet nie drgnął... Jak się okazało, po prostu nie zauważył całej akcji, bo Karolcia cichaczem załatwiła problem i cichaczem zmyła się z powrotem do namiotu. Pod lipą siedzieliśmy parę godzin i zrelaksowaliśmy się dość intensywnie. Konni trochę narzekali, bo musieli znów się wbijać w sprzęt i brać udział w wieczornym turnieju konnym.

Turniej rozgrywano w trzech konkurencjach: konkurs sprawnościowy, czyli zbieranie pierścieni, najazdy na saracena oraz cięcie kapusty, mele - czyli okładanie pałami po klejnotach - (oczywiście tych na hełmach), oraz najbardziej emocjonująca część jousting - czyli pojedynki na kopię. Jak zwykle, Smocza miała silą grupę reprezentantów. W sprawnościówce, w kategorii Pań, startowała Mała Gosia oraz Ola i ta ostatnia zdobyła pierwsze miejsce, deklasując rywali! W melee wystartowali: Grześ, Schab, Zapaśnik, Drzewiak i Seba. Każdy z nich miał jako klejnot przyklejonego naszego smoka i muszę przyznać, że wyglądali imponująco. Po stronie przeciwnej pojawiło się wielu zacnych rycerzy, a wśród nich również Jasiek Gradoń, Kangur oraz Krzaczor, którzy jako klejnoty, mieli pluszowe misie.

Bój był zażarty. Na sam przód Smocza w koalicji z Taśmą, ruszyły na innych wrogów. Pały latały wokoło i srogie ciosy spadały na głowy przeciwników. Jednak koalicja była mocna i dość szybko wykończyła konkurencję. Wtedy smocza zgrupowała się w jednym narożniku, a Taśma w drugim i zaczęli między sobą wyłaniać zwycięzcę. Bój był krwawy! Kawałki puchu i pleksi z klejnotów rozbryzgiwały się po publice! Do samego finału, doszedł Schab i Gradoń. Już tylko oni zostali na placu boju. Teraz miało się wyjaśnić kto ma znaczniejszą pałę i szybszą rękę, miało się wyjaśnić kto zostanie zwycięzcą. Dobre parę minut Jasiek i Schab okładali się po klejnotach, ale nadal nie można było wyłonić zwycięzcy. W końcu Schabek nie wytrzymał i po prostu ręką zerwał misia z hełmu Gradonia i w ten sposób został zwycięzcą Melle.

Następnie zaczęły się pojedynki na kopie. Udział w nich wzięli: Grześ, Schab, Drzewiak, oraz Jasiek i Krzaku. Trzeba przyznać że widowisko było przednie. Trybuna, szranki, oświetlenie i komentarz Góreckiego stanowiły świetną oprawę dla tego widowiska. Najazdy były szybkie, kopie kruszyły się ale ciężko było wyłonić zwycięzcę. Schab wyeliminował jednego z faworytów - Andrzeja z Ogrodzieńca, który od lat bierze udział w joustingu, przez co jak można się domyślać, ten ostatni nie był zachwycony. W pamięć zapala mi też walka Krzaczora, który kruszył kopię za kopią i po trzech najazdach nadal nie można było wyłonić zwycięzcy. W końcu nasi czempioni po krwawych bojach odpadli i wróciliśmy do obozowiska. Podsumowując, na 4 konkurencje, 2 zostały wygrane przez Smoczą, czyli śmiało można powiedzieć, że honor został uratowany.

W obozie czekała na nas uczta. Jak na grunwaldzkie możliwości to całkiem przyzwoita - trochę żarcia z grilla, trochę serów i sporo piwa. Humory podczas biesiady były dobre, ale wszystkim zmęczenie srogo dawało się we znaki. Szczególnie konni byli ledwo żywi i zasypiali nad talerzami. Jedynie Nina od czasu do czasu pokrzykiwała: „Przepraszam, czy mamy jeszcze mariówkę?", „Przepraszam, gdzie jest wódka?", czy też „Przepraszam, proszę nie przetrzymywać!"

Generalnie biba była i jakoś zleciała bez emocji. Udaliśmy się na krótki obozing - tutaj przypomnę o dzielnym Długim który nosił mnie na plecach. Udaliśmy się do Tomka Konopko z Będzina, gdzie nadal wszyscy byli pod wielki wrażeniem naszego Asa - Drzewiaka i wspominali jego występy.

A następnie nadszedł ranek, pakowanie i powrót do domów...

Z ciekawszych rzeczy:

- Wielkie brawa dla naszych Pań - Kani, Małej Gosi i Aniołka, za przepyszne posiłki! Ziemniaki w sosie czosnkowym na długo zostaną w mojej pamięci. W ogóle ciągle były ciepłe posiłki i aż byłe zaskoczony sprawnością działania kuchni. Oczywiście nie odbyłoby się to bez pomocy smardów czyli Wronka, Magdy i Jarka oraz naszego niezmordowanego Długiego. Wtedy też Wronek wyznał, że nie chce awansu, bo się odnalazł w rekonstrukcji średniowiecznej pomocy kuchennej.

- Pieśni smoczej śpiewane przez inne bractwa. Spacerując po obozie, słyszałem trzodę śpiewaną przez zupełnie nie znane mi osoby... Ale to jeszcze nie koniec - filateliści w wykonaniu świeżych, całkiem nie znanych osób, wręcz powalały. Jak słusznie zauważył Grześ, ciekawe czy wiedzieli kim są te osoby śpiewając: „ Nagle pojawił się Wasek, Krysiak i Schaaaab!!"

- Byliśmy najpełniej oddającym klimat obozowiskiem na Grunwaldzie - w naszych szeregach byli kalecy oraz małe dzieci

 

No i to tyle... I ja miód i piwo piłem... A w sumie to głównie mariówkę.

 

 

 

Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Wykonanie h15.pl