Piraci z Krainy Wielkich Jezior

A.D. 1612

 

Dzień 1

Dokładnie o 4 nad ranem ja i przyszła kapitan Gosia byliśmy gotowi do drogi. Samochód spakowany, humory dobre – pozostało tylko wykonać telefon do Niny i Karolci, które miały podróżować z nami. Wiedziałem, że wyjazd ten będzie bardzo wesoły i że czeka nas na nim wiele nie zapomnianych przygód. Nie oczekiwałem jednak, że zaczną się one jeszcze przed dotarciem na miejsce! O ile Nina potwierdziła gotowość do startu, Karolcia zaspanym głosem usiłowała utwierdzić mnie w przekonaniu że wyjeżdżamy 28 czerwca. Chwila przerażenia na szczęście szybko minęła – pomyłka nie leżała bowiem po mojej stronie. Niestety Karolcia nie dała się przekonać do wyjazdu, ponieważ z powodu owej pomyłki była na niego całkowicie nie gotowa. Pozostaje mieć nadzieję, że niniejsza relacja skłoni ją i innych, co z nami nie byli by pomimo strachu oraz początkowych niepowodzeń popłynąć z nami na wielką przygodę. Wyruszyliśmy w drogę, zgarnęliśmy spod domu Ninę i po około czterech godzinach drogi pojawiliśmy się w położonym tuż obok Giżycka słynnym porcie, znanym jako Centralny Ośrodek Sportu. Jak się okazało, kilku naszych kamratów, w tym Mario, Mądry, mGosia, Rydzu i Pati byli już na miejscu. Po dopełnieniu wszelkich formalności, udaliśmy się obejrzeć nasze jachty. Odległość do przystani była dość spora ale widok był wart spaceru. Piękna DZ z drewnianym takielunkiem oraz surowo wyglądający trener spełniały w 100% nasze oczekiwania.

 

Okrętem flagowym uczyniliśmy szybszego trenera. Cały czas pamiętając o smutnym braku Karolci, ochrzciliśmy go nazwą „Karolina”. Drugą jednostkę, bardziej ociężałą ale wdzięczną DZ-tę nazwaliśmy po długim namyśle „Incredible Donut”. A jeśli pytacie dlaczego… Cóż, musicie zapytać się o to któregoś z mych kamratów osobiście, albowiem te resztki przyzwoitości, co mi po wyprawie pozostały nie pozwalają mi tego w kronice zamieścić. Po usunięciu z pokładu jednej zdechłej żaby, udaliśmy się z powrotem na parking, gdzie reszta ekipy zdążyła już się zgromadzić. Brakowało tylko Sylwii i Spadiego oraz Krysiaka i Izy, lecz mimo tych braków postanowiliśmy wziąć się do rozładunku. Wieści o wycofaniu się Karolci załoga przyjęła ze smutkiem, lecz nie było czasu by długo jej brak rozpamiętywać – roboty było jak zwykle dużo. Trzeba było zajechać autami do przystani, przebrać się, rozładować graty, odstawić auta, wreszcie otaklować jachty, załadować na nie nasz dobytek i dokonać podziału załóg. I tak rzeczywistość zaczęła znów dziwnie prężyć się wyginać i z XX-wiecznych turystów zmieniliśmy się w XVII-wiecznych piratów… a właściwie XVII-wieczne murwy portowe,

czekające na zaciąg. Zaciąg jednak wkrótce nastąpił. Czarny Joseph, czyli Admirał Misza, dowódca dwóch keczów handlowych oto mustrował na pokład chętną załogę, oferując dwa dublony za rejs.

Celem podróży oficjalnie miało być przewiezienie z Ghisko Town do Storm City sporego ładunku żywności, trunków i płótna żaglowego, jednak admirał maił w zanadrzu niecny plan. Tymczasem jednak zaciąg trwał. Ja sam osobiście jako kapitan okrętu flagowego i skryba zapisywałem kogo udało się zwerbować. Oto pełna lista załogi: Niejaki Mądry; Długi Johnny, zwany Młodym; brat Johna, Michał Wypucci, zwany Pączkiem; Merry Jolie, Anielska Inesse, Krwawa Magie (znane później jako Anołek, Ola oraz mGosia), Spokojny Krysiak, Jasquka, Horacio, wuj Fifi Pogodny, Penelopa, Rose, Izabelle, Babcia, Richard Ochódzki oraz Przekornie cichy „Czarny” Piotruś. Ogólnie przyjęli później inne miana i mam nadzieję, że czytelnik wybaczy mi iż to nimi będę się w kronice tej posługiwał. Gdy zaciąg się zakończył, admirał wypalił z pistoletu i począł wywrzaskiwać komendy i przekleństwa co niechybnie znaczyło, że czas rozpocząć załadunek – południe bowiem zbliżało się z każdą chwilą a do Storm City, zwanego Sztynortem droga była daleka. Zaraz też zaczęły się problemy, gdy pojawił się bosman z naszym takielunkiem. Dużo czasu zabrało nim udało się drzewce zamocować a zniecierpliwiony admirał raczył mnie przy każdej możliwej okazji lakonicznym stwierdzeniem: „Panie Jarek! Burdel jest na tej Karolinie!”. Ustawienie w ładowniach i zaształowanie ładunku oraz dopasowanie takielunku kosztowało nas trochę wysiłku ale w końcu byliśmy gotowi do drogi. Równo o godzinie 12-stej, gdy wybito cztery szklanki, cumy zostały rzucone a nasza eskadra wyszła w morze. Początkowo musieliśmy wiosłować, gdyż wiatr był wyjątkowo słaby. I gdy oddaliliśmy się już od portu, admirał wystąpił dumnie na achterdeku i nakazał zaprzestać wszelkich prac. Wszyscy wpatrywaliśmy się w niego a on dumnie oświadczył, że… zostaliśmy oszukani. „Nie przewozimy żadnych towarów do Storm City.” – rzekł. Z tymi słowy zdjął z pasa belę czarnego płótna i rozwinął ja przed naszymi oczami. Materiał okazał się być banderą – naszą przyszłą banderą. Na czarnym tle, trupia czaszka, piszczel, kościsty smok i butelczyna rumu. Okrzyk radości wydał się z naszych gardeł. Byliśmy załogą piracką.

Postanowiliśmy by dalej utrzymywać kurs na Storm City. Na gaflu bezana na „Donucie” również zawisła piracka bandera, przedstawiająca biały szkielet smoka na czarnym tle. Kościsty gad powiewał dumnie nad pokładem dowodzonym przez kapitan Gosię. Nie minęło jednak nawet 5 minut kiedy kość niezgody wdarła się między dwie nasze jednostki. Nawet nie wiem o co nam poszło. Po prostu nagle, bez ostrzeżenia rozległ się huk dwóch salw a kule świsnęły nam nad głowami. Kłęby dymu spowijały pokład „Donuta” a pośród nich majaczyła sylwetka komandora Spadiego, trzymającego muszkiet.

 

Salwa wyrządziła spore szkody: Uszkodzony został bezan „Karoliny”, poszycie zostało przebite w paru miejscach a mnie samemu czerwona posoka pociekła po prawej dłoni. Rana jednak nie okazała się poważna. Pokierowałem naszym okrętem tak by płynąc prawym halsem móc ostrzelać rufę „Donuta”. Jednak DZ-ta, będąc cięższą jednostką mogła unieść więcej dział, zaś Pan Spadi kierował artylerią z chirurgiczną precyzją. Nim udało nam się odpowiedzieć ogniem, musieliśmy przetrzymać kolejną salwę, która tym razem na szczęście niemal nie sięgnęła celu. Wreszcie, na rozkaz admirała Miszy działa „Karoliny” zagrzmiały. Pan Rydzu posłał kulę w stronę płetwy sterowej wrogiego okrętu, jednak ta odbiła się od pawęży pancernego kadłuba, nie czyniąc większych szkód. Admirał wykazał się w tym momencie wojennym kunsztem – wiedząc, że w starciu z cięższym statkiem na odległość nie mamy szans, wykorzystał zwinność swojej jednostki by dobić do burt przeciwnika i rozpocząć abordaż. Na jego rozkaz wyostrzyłem do wiatru. Żagle zostały wybrane na blachę a uzbrojona po zęby załoga zgromadziła się na prawej burcie by wyrównać przechył. Już po chwili nasze kursy się zrównały. Szliśmy burta w burtę aż statki się sczepiły i rozległ się szczęk oręża. Starcie trwało kilka chwil i wydawało się nie rozstrzygnięte.

 

Wtem, ku mojemu zaskoczeniu z gardła naszego dowódcy wydarł się okrzyk, na który wszyscy umilkli. Admirał przypomniał nam po co tu jesteśmy i że walcząc ramię w ramię będziemy mieli jednak większe szanse na zdobycie łupu niż żeglując osobno. Jakoś tego nie kupowałem, ale kapitan Gosia i jej oficerowie przyjęli tą propozycję bez oporu a nawet z pewną dozą cichego porozumienia. Zastanawiam się czy Czarny Joseph przypadkiem nie pozwolił na ten niewielki bunt celowo, po uprzednim uzgodnieniu z dowództwem „Donuta”, by odsiać ziarno od plew i zahartować członków

obydwu załóg w ogniu prawdziwej bitwy. Trzeba przyznać, że jeżeli taki był jego plan, to udało mu się to znakomicie. W dalszej drodze do Storm City atakowaliśmy wiele statków. Były miedzy nimi zarówno stare hiszpańskie galeony, francuskie galery czy angielskie pinasy jaki i nowsze fregaty kompanii wschodnioindyjskiej. Były też zupełnie niespotykane statki, takie jak sasanki, tanga, maki, jokery, delfie czy venuski. Admirał pouczał też załogę pewnej przemytniczej jednostki, która postanowiła pomachać do nas na przywitanie ważnych zasad bezpieczeństwa. „Nie mogę odmachać” – krzyczał. „Jedna ręka dla siebie, druga dla jachtu!” – dodał, jedna ręką trzymając się achtersztagu, zaś przy pomocy drugiej załatwiając potrzebę do wody. Niestety fortuna tego dnia nam nie sprzyjała: większość napadniętych statków miała puste ładownie albo przewoziła jakieś kompletnie bezwartościowe łupy a trzeba przyznać, że większość broniła się dzielnie. Załoga pewnego napadniętego brygu walczyła z nami nawet przy użyciu kuchenki gazowej! Ostatecznie tego dnia zrabowaliśmy zawrotną ilość dóbr w postaci… dwóch piw domowej roboty. Admirał smętnie musiał przyznać, że jak na razie całe to „piracenie” okazało się być kiepskim biznesem. Mówiąc szczerze, w rankingu najbardziej udanych wypraw, ledwie plasowaliśmy się przed piracką załogą z „Asterixa”. No ale głowa do góry! Poza tym po kilku godzinach pojawił się poważniejszy problem. Przez te ciągłe ataki kończył się zapas prochu, do Storm City zostało jeszcze 2/3 drogi a wiatr zaczął powoli przygasać. Zwinęliśmy więc żagle i kilka mil przyszło nam przebyć na wiosłach.

Po około pół godzinie dostaliśmy się w strefę niewielkiego szkwału. Żagle znów wzniosły się nad pokładem, jednak prędkość była mała a że do celu było pod wiatr, musieliśmy halsować znaczy się zygzakiem płynąć, co jeszcze nas spowalniało. Żeby zabić czas, bosman Rydzu przygrywał nam na dudach, zaś admirał i Długi John postanowili rozegrać partyjkę w kości, racząc się przy tym wybornymi trunkami z naszej ładowni. Wygląda na to, że całą fortunę, jaka była przeznaczona na nasze pirackie wypady, dowódca zachowała dla siebie i swojej gry w kości. Pan Johnny w kilku partiach przegrał cały swój żołd i mało brakowało a straciłby swój cenny złoty kajdan, jaki zwykł dumnie nosić na szyi. Cała załoga kiwała się już dosyć mocno (z powodu fal oczywiście!), gdy choroba morska dopadła naszego dzielnego dowódcę! A reagował on na nią zupełnie inaczej niż inni – nie rzygał za burtę lecz zwidy miewał! Złośliwi mogliby posądzić dowódcę o pijaństwo gdyby po zachowaniu go osądzić, jednak tak mocna głowa z innych przyczyn przecież musiała zmysły postradać. Zaraz począł wykrzykiwać dziwne i sprzeczne ze sobą komendy: „Ostrzej do wiatru, Panie Jarek, na krawędzi ryzyka” – krzyczał. Problem polegał tylko na tym, że wiatru już w zasadzie nie było, a nawet gdyby wiał to staliśmy akurat idealnie w jego linii. Podjąłem więc decyzję by na czas choroby dowódcy przekazać ster Krwawej Magie, znanej jako mGosia. Przedtem jednak nakazałem ostatecznie zwinąć żagle a sam siadłem do wiosła. Pani Magie okazała się być prawdziwą mistrzynią wygłaszania rytmu do wioseł: przez ponad godzinę powtarzała miarowo „i raz, i raz, i raz”. Tymczasem majaczący admirał miotał się między nami odczepiając po kolei najpierw wszystkie fały, następnie (na pohybel wysiłkom wiosłujących) spróbował postawić foka i wreszcie gdy to zawiodło chciał podnieść bezana, jednak Pani Magie kilkoma słowami udało się powstrzymać go i od tego wariactwa. W końcu Pan Misza zaległ na dziobie z głową wdzięcznie opartą na żaglowym płótnie.

Tymczasem ja stanąłem ponownie za sterem i posługując się mapą i lunetą szukałem na widocznym już lądzie znanej mi z przeszłości starej kryjówki – małej niemal niewidocznej z morza zatoki, mogącej schronić dwa niewielkie statki. Droga od niej biegła wprost do Storm City. Kryjówki jednak nigdzie nie było. Kiedy już niemal straciłem nadzieje na jej odnalezienie, wreszcie dostrzegłem niewielką przerwę w przybrzeżnych trzcinach. Po prostu przez lata wejście do zatoczki bardzo zarosło. Wieczór już się zbliżał, gdy po cichu doszliśmy na wiosłach do brzegu. Pan Johnny rzucił kotwicę, podnieśliśmy płetwę mieczową, rzuciliśmy cumy i zeszliśmy na ląd. Gdy tylko do naszej rufy dobił „Donut” rozpoczęliśmy szybki wyładunek, rozbijanie obozowiska i umacnianie przyczółka. Tej nocy planowany był atak na miasto.

 

Powstał namiot, legowiska, rozpaliliśmy ognisko a Pan Krysiak i Pani Iza z „Donuta” rozpoczęli przygotowania do kolacji. Tymczasem admirał podniósł się z dziobu swego okrętu i osłabiony chorobą morską chwiejnym krokiem ruszył na ląd po wąskim trapie, który zrobiliśmy z pływającego pnia. Chwilę potem leżał już krzyżem w wodzie a jego załoga biegła mu na ratunek. Tego wieczora upadek do wody zaliczył jeszcze 3 czy 4 razy. Oprócz niego do wody tego dnia wpadali Pan Krysiak (3 razy podczas rejsu jak się dowiedziałem od załogi „Donuta”, przynajmniej raz z własnej woli, ponoć w celu ratowania wody źródlanej), Pan Spadi (1 raz przy zejściu na ląd) i mało brakowało a wpadliby także Pan Rydzu i Długi John. Kolacja okazała się wspaniała. Nasi kukowie przygotowali serca palmy, melony, gulasz, anchois, kiszone jajka, marchewki, suchary, oraz owoce cytrusowe.

Wreszcie, gdy zapadł zmierzch nadeszła pora by zaatakować Storm City. W obozie pozostawiliśmy straże, zaś silną grupą ruszyliśmy do miasta. Gdy jednak dotarliśmy na miejsce, zamiast okrzyków przerażenia czy zbrojnego oporu, miasto przywitało nas muzyką, tańcem i śpiewem. Okazało, się że obchodzono akurat jakieś święto: piwo lało się strumieniami, ludzie tańczyli a kapela grajków, znanych jako EKT „Gdynia” wesoło przygrywała na scenie, za dnia zapewne służącej do egzekucji piratów… takich jak my. Na szczęście zabawa była na tyle szampańska a ludzie z miasta tak znużeni ciągłymi obowiązkami, że nasz widok przywitali radością i śmiechem. Porzuciliśmy więc myśli o ataku i włączyliśmy się do tańców i hulanek. Część z nas udała się potem do tawerny znanej jako „Zęza”. Mnie już wtedy z nimi nie było, jednak na podstawie relacji postaram się jak najwierniej oddać tamtejsze wydarzenia. Przede wszystkim prawdziwi piraci zrobili w knajpie wielką furorę. Nasi poznali tam niejakiego Tomka, Mąkę, Nudnego Andrzeja i 2 Sikoreczki. Mąka przechadzał się po całej knajpie, wkładając do ust każdego gości wykałaczki, żeby wyglądali groźniej. Admirał dostał ich całe mnóstwo (zwłaszcza że co chwila je gubił prowadząc ożywione, pijańsk… znaczy kulturalne dysputy. Pan Pączek, któremu uprzednio zwierzyłem się, że następnego dnia płynąć będziemy do bindugi „Zimny Kąt” naopowiadał komuś, że zmierzamy do „Mroźnej Doliny” (taką zresztą nazwą wówczas ochrzciliśmy to miejsce). Nowo poznani załoganci zobowiązali się do zorganizowania nam tam 2 gitar i 3 gitarzystów. Admirałowi wpadła też w oko niejaka Kamila, niewiasta ponoć wielkiej urody, którą na rozkaz dowódcy Johnny przekonał, że chodzili do tej samej szkoły. Cztery też ponoć razy przedstawiał się innej pannie, na imię miała chyba Agnieszka. Pani Patrycja zaś ponoć dosłownie wywijała w tańcu jednym z grajków ze sceny. Gdy załoga nasza zakosztowała słynnej sztynorckiej gościnności, udała się z powrotem do obozowiska. Admirał tak wyczerpany był zabawą, że trzeba go było nieść całą niemal drogę. Dzielnego tego czynu dokonali Pan Johnny zwany Młodym, Pan Mądry i pan Rydzu. Zadanie to było tym bardziej trudne, że admirał musiał raz po raz zatrzymywać się za potrzebą a co gorsza miał

nawrót morskiej choroby i uwierzyć nie chciał, że w „Zęzie” byli. Domagał się nawet natychmiastowego do niej powrotu. W końcu jednak dotarli wszyscy bezpiecznie do obozu i na zasłużony spoczynek się udali.

 

Dzień 2

Nad ranem powitał nas umiarkowany wiatr, który ku mojemu zadowoleniu pchał do przodu inne statki z całkiem sensowną prędkością. Dzień rozpoczęliśmy od pysznego śniadania, na które Pan Krysiak i Pani Iza przygotowali zupę z krewetek. Była wyjątkowo ostra, co pomogło usunąć senność i zmęczenie po poprzedniej nocy. To wówczas ostrość tych potraw chyba przyniosła naszemu kukowi, miano Cristian Kotani – admirał węgierskiej floty. Oprócz tego przygotował też przepyszną kaszę z rodzynkami i mlekiem kokosowym a do tego sosy: z kiwi jadowicie zielony oraz różowawy i przepyszny z truskawek. Tymczasem Długi John przypomniał sobie o całym przegranym dnia poprzedniego żołdzie i wiedząc, że z admirałem nie ma szans na zwycięstwo w grze w kości na pojedynek go wyzwał. A walczyć mieli na pistolety. Obydwaj zostali poinstruowani o zasadach i wyznaczono im sekundantów (ja miałem być sekundantem admirała). Gdy uzbrojeni kombatanci odeszli na 10 kroków, szybszy okazał się Johnny, który pierwszy oddał strzał. Jednak pistolet Johna nie wypalił. Szyderczy śmiech wydarł się z ust Pana Miszy, po czym on sam pociągnął za cyngiel. Rozległ się metaliczny trzask zamka skałkowego, lecz spodziewany huk nie nastąpił. Admirał również miał niewypał. Johnny nie tracąc czasu odciągnął kurek i ponownie spróbował oddać strzał – bez rezultatu, tak samo jak jego oponent. Minęło jakieś pół minuty ciągłego przeładowywania. Ogniomistrz Spadi trafnie odgadł, że to wilgoć musiała proch umoczyć. W końcu błysnął ogień z lufy admiralskiego pistoletu. Dym rozwiał się szybko ukazując straszliwą prawdę – admirał chybił celu! W tym momencie Młodemu udało się zmusić swoją broń do posłuszeństwa. Padł strzał i admirał powoli osunął się na nogi. Myślałem, że już po nim, ale jak zwykle nie doceniłem uporu i hardości naszego dowódcy. Rana okazała się być powierzchowna – sprawna pomoc medyczna sprawiła, że Pan Misza już po chwili stanął na nogi. Jednak chwała należy się Długiemu Johnowi w całej okazałości. Spór szybko poszedł w niepamięć i nadszedł czas by zbierać się do wypłynięcia. Tego ranka opuszczali nas Krwawa Magie, zwana mGosią i Pan Richard, którzy postanowili pozostać w Storm City. Uszczuplona załoga miała więc więcej roboty do wykonania. Wielki bałagan przy załadunku nie uszedł uwadze admirała, który po raz kolejny nazwał sytuację na „Karolinie” burdelem, o czym nie omieszkał się kilkakrotnie mnie poinformować. Nagle okazało się, że brakuje także Pana Mądrego! Szybka dedukcja pozwoliła ustalić, że musiał on wymknąć się cichcem nad ranem by dołączyć do nieobecnej już w załodze Pani mGosi! Co za romantyczna historia! Chociaż nie chciałbym być w skórze tego nieszczęśnika, gdyby dostał się jeszcze kiedyś w łapy Czarnego Josepha. Zawiśnięcie na rei wydaje się być miłą perspektywą w obliczu kar jakie admirał stosuje za dezercję. Tymczasem gdy my zwijaliśmy obóz, grupa ochotników, prowadzona przez Kotaniego, udała się do miasta po zapas ryb. Pod ich nieobecność udało się nam uprzątnąć praktycznie wszystko. Pozostało tylko czekać na powrót załogi. Do stu kartaczy! Nie było ich chyba ze dwie godziny! Okazało się, że zamiast zachować się jak na prawdziwych piratów przystało, nasi kamraci postanowili ponownie oszczędzić gościnnych mieszkańców Storm City i uczciwie ustawili się w kolejce po ryby. Zastanawiam się ile w tej całej bajce prawdy a ile nakrapianego szaleństwa ale starczy powiedzieć, że rzekoma kolejka była ekstra ordynarnie długa, a kiedy nasi w końcu dopchali się do lady, okazało się że handlarze nie mają odpowiedniego dla naszego węgierskiego kucharza gatunku ryby. Co gorsza nasi kamraci kupili cztery baryłki piwa, za które zapłacili, ale których zapomnieli ze sobą zabrać. Musieli wracać się do sklepu, jednak zostawione przez nich piwo zdążyło gdzieś już zniknąć i zmuszeni byli kupić nowe. A należy dodać, ze kosztowało ono jakieś okrutne pieniądze! Do czterdziestu beczek grogu, niech ich licho, motyla noga! Straciliśmy przez to dwie godziny a wiatr zdawał się pomału słabnąć. Wreszcie, około godziny chyba 13-stej udało nam się wyjść w morze. Dzięki rzuconej daleko kotwicy udało nam się wyciągnąć statek z płycizny zatoki, przebrnąć przez trzciny i na wiosłach wyjść na otwartą przestrzeń, gdzie postawiliśmy żagle. Udało nam się uniknąć także spotkania z przepływającym nieopodal okrętem wojennym marynarki, pomalowanym na biało-niebieskie barwy. Widać wieść o naszych wyczynach poniosła się już szeroko. Niedługo potem nasz kurs przeciął niewielki, również piracki stateczek.

„Panie Admirale! Gdzie moja wykałaczka?” rozległ się okrzyk z bratniej jednostki. „Mąka, to ty?!” odkrzyknął zdumiony dowódca. Faktycznie na pokładzie tamtego okrętu znajdowali się zapoznani w „Zęzie” marynarze. Wymieniliśmy serdeczne pozdrowienia i ruszyliśmy dalej. Droga do „Mroźnej Doliny” upłynęła nam na piraceniu. Niestety z powodu kończących się zapasów prochu, nie udało nam się nic upolować. Zaletą był jednak dobry wiatr, dzięki któremu płynęliśmy z całkiem dużą prędkością. Dla treningu a może z powodu czystego kaprysu ze dwa czy trzy razy spróbowaliśmy abordażu na pokład „Donuta”. Przy pierwszej takiej próbie, po krótkiej wymianie cięć, na naszym pokładzie przypadkiem znalazł się załogant Pączek. Pierwsze chwile pod moim i admirała autorytarnym dowództwem zszokowały naszego gościa. Jako gorący zwolennik ciężkiego zamordyzmu pilnowałem bowiem wydawania komend a na pokładzie było mnóstwo pracy do wykonania! Mimo to na krótko zaklimatyzował się u nas. Po kilku chwilach jednak bardzo mocno zatęsknił za swoją załogą, z którą był już przecież tak zżyty i ubłagał nas by podejść do DZ-ty jeszcze raz i pozwolić mu wrócić (według niektórych relacji to nasza załoga chciała się go pozbyć bo był leniwy i pijany ale nie wierzę, by tak zacną gębę można było o taką gnuśność posądzić). Wolniejszy „Donut” pozostał nam daleko za rufą a płynęliśmy lewym halsem. Aby znów się z nim zrównać odpadłem i zarządziłem zwrot przez rufę. Po przejściu linii wiatru ponownie wyostrzyłem i poczekałem aż „Donut”, który znalazł się teraz na lewo przed nami, przetnie nam kurs przed dziobem. Odczekałem jeszcze chwilę aż DZ-ta znajdzie się nieco dalej za prawym trawersem i zarządziłem zwrot przez sztag, z powrotem na lewy hals. W ten sposób zatoczyliśmy piękne kółko i znaleźliśmy w prostej linii jakieś 100 yardów za rufą drugiego statku. Teraz wystarczyło tylko poczekać aż szybsza „Karolina” ponownie dogoni okręt kapitan Gosi i nasz dzielny Pan Pączek będzie mógł wrócić bezpiecznie do swoich kamratów. Tak też się stało. Gdy wszystkie te karkołomne manewry mieliśmy już za sobą, po kilku godzinach całkiem przyjemnej żeglugi naszym oczom ukazała się zatoka „Zimny Kąt” a u jej brzegów „Mroźna Dolina”, czy tez jak niektórzy zwykli ją nazywać „Mroczna Kraina”. Wiatr nieco osłabł a załoga nasza zaczęła błagać mnie o kolejny abordaż na pokład „Donuta”, bo skończyły nam się zapasy żywności. Niepokojąco stajał także w trakcie tego dnia zapas wybornych trunków. Za to humor załogi zdawał się polepszać w odwrotnych do tych strat proporcjach. Płynąc równolegle do siebie wodami zatoki, wymienialiśmy się nowinkami i komentarzami. W pewnym momencie Pani Ola postanowiła nawet ożywić nasza smoczą tradycję „piersi w rekonstrukcji” w wydaniu pirackim, co wywołało entuzjastyczną reakcję obydwu załóg. Zwłaszcza admirał, który tego dnia zapewne od upału zaczynał już mieć halucynacje zwrócił na to szczególną uwagę, co miało później tego dnia niemałe konsekwencje. Wreszcie dotarliśmy na miejsce – Mroźna Dolina prezentowała przed nami swe zalesione brzegi. Przycumowaliśmy do jednego z kilku pomostów, które odchodziły od niewielkiego, porośniętego lasem półwyspu. Tuż obok schronienie znalazł niewielki stateczek (prawdopodobnie przemytników), którego załoga zaniepokojona obecnością tak groźnie wyglądającej hałastry postanowiła, że czmychną stamtąd czym prędzej. Tak też uczynili, my zaś rozpoczęliśmy znaną nam już wyładunkowo-obozową krzątaninę. Niektórzy zażyli kąpieli w morzu, korzystając z powrotu dobrej pogody. Reszta uwijała się w obozie. Moje obowiązki obejmowały m.in. pracę nad dodatkowymi odbijaczami dla naszego statku, wysłuchanie kilku uwag admirała oceniających sytuację na „Karolinie” jako burdel i jeszcze wycieczkę do lasu po drewno z moją ulubiona maczetą w ręku. Ileż to się człowiek musi napracować, żeby móc wypić kubek gorącej herbaty! Za to odkryliśmy nieopodal naszego obozu zaniedbaną i niepokojąco wyglądają drewnianą budkę, zwaną ponoć przez miejscowych „Wychodkiem Szaleństwa”, od którego większość z nas zgodnie trzymała się z daleka. Rozpoczęła się wreszcie długo wyczekiwana zabawa i śpiewy, połączone z przygotowaniem kolacji. Pan Krysiak i Pani Iza uraczyli wszystkich kolejnym wybornym posiłkiem. Wiele rzeczy wydarzyło się tego wieczora w Mrocznej Krainie, mam nadzieję że kolejności nie pomylę ani niczego nie pominę. Kilku naszych kamratów, m. In. Pan Wróbel, Pan Pączek i kilku innych przyniosło nam wieści, że wielkie widowisko ma odbywać się daleko stąd na lądzie, znane jako mecz Polska-Grecja. Udali się więc na północ, wzdłuż brzegu w poszukiwaniu jachtów, jak to określili „zdolnych do odbioru transmisji” i znikli w gąszczu na jakieś dwie i pół godziny. Zaś Pan Misza… cóż czego on tego wieczora nie robił. Powiadają po dziś dzień, że po zachodzie słońca Czarny Joseph zmienia się w przerażającego zombie-pirata, przed którym jedynie ucieczka może życie uratować. Admirał po raz kolejny zajął się grą w kości a jego oponentem tym razem został komandor Spadi. Gdy nasz dowódca i jego adiutant

Długi John przegrali już niemal wszystko co mieli, włącznie z kapeluszem, ubraniem i bronią, dowódca postawił na szalę swój tytuł admiralski. A w kości grali jak w pokera, zastępując karty odpowiednimi kombinacjami wyników. Dech wszystkim zaparło, gdy Pan Spadi wyrzucił karetę trójek! Napięcie było tym większe, że admirał jakieś 5 czy 6 razy usiłował rzucić kośćmi bez uprzedniego ich pogubienia. Jednak jak się okazało, faktycznie chyba zachachmęcił on całą fortunę naszą na ten swój hazard – wynik Pana Miszy: kareta czwórek! Chcąc nie chcąc musiał pogodzić się z tym, że nikt od ciężkiego brzemienia odpowiedzialności dowódcy go nie uwolni.

 

Już jednak podczas tej gry a nawet dużo wcześniej upał dawał mu się we znaki i pogłębiał halucynacje. Dowódca ganiał po całym obozie za naszymi niewiastami, pragnąc kolejnego aktu uszanowania dla tradycji piersi w rekonstrukcji, jaki dokonała na wodzie Pani Ola. A ścigał zwłaszcza samą Panią Olę jak i Patrycję i Ninę. Tą ostatnią pomimo stanowczej jej odmowy podyktowanej brakiem chęci do zadawania się z trollem chciał nawet wygrać w kości! W pewnym momencie jedna z nich, Ola jeśli dobrze pamiętam nieopatrznie weszła na pomost a on cwany całą swą posturą drogę ucieczki zagrodził. Na szczęście halucynacje rozproszyły prędko jego uwagę. Admirał zatańczył też na stole i wpadł w dziwny nawyk rzucania na około każdym elementem zastawy stołowej, jaki mu się nawinął.

 

Niewiele brakowało a pozbawiłby Panią Izę całego półmiska z naszą szykowaną już wtedy kolacją! W ten sposób straciliśmy znaczną część naszych i tak już wysłużonych skorup! Pani Ola tak się tymi ekscesami rozjuszyła, że już zupełnie na serio szła po linę, którą równie serio planowała Pana Miszę do drzewa przywiązać. Ostatecznie jednak udało się znaleźć lepsze rozwiązanie: Wysłaliśmy Pana Miszę, Johnnego i kilku innych na długi spacer po drewno. Raptem z zarośli wyskoczył na nas jak Filip z konopi terenowy samochód a w nim nasi dzielni kibice! Okazało się, że udało im się znaleźć jednostkę z transmisją meczu i zaprzyjaźnili się z jej załogą na tyle, by ci zechcieli ich do naszego obozu odwieźć. Mówili też coś o ganianiu krów po drodze ale przyznać muszę, że w ten szczegół ich eskapady nie wnikałem. Pożegnawszy się, nasi kompani przyłączyli się do zabawy a tymczasem admirał ze swą świtą wrócili z lasu niosąc olbrzymi pień, który z wielką dumą rzucili przy ognisku. Pień natychmiast zaczął turlać się prosto do wody i tylko szybka ich reakcja sprawiła, że ten cenny łup na ognisko nie okazał się bezużyteczny… No w zasadzie i tak był bezużyteczny, bo tak gruby pień, zmurszały i wilgotny nie miał szans zmieścić się pod trójnogiem i zająć porządnym ogniem ale i tak wyglądał okazale. Zmierzch zapadł i zabawa przy ognisku zaczęła się rozkręcać. Admirał i Pan Pączek w szalonym uścisku zaprezentowali nam szokującą piracką wersję tańca z szablami, której większość z nas jednak nie odważyła się tej nocy zatańczyć. Wkrótce potem nasz dowódca zapragnął też nie wiedzieć czemu dostać porządnie po mordzie. Najpierw usiłował do tego przekonać mnie a gdy okazało się to bez owocne (bo niby dlaczego stu morskich diabłów miałbym go bić po mordzie?!) musiał wydać rozkaz Panu Pączkowi a wciągnął w to też wiernego swego pomocnika Johnnego. Po chwili klęczeli już obydwaj a Pan Pączek już zamierzał się z ciosem. Na szczęście tylko na zamiarach się skończyło, gdyż admirał nasz bez wyraźnej przyczyny… rozmyślił się nagle. Nadszedł zaś czas na śpiewy i pieśni żeglarskie. Pan Rydzu jak zwykle nie zawiódł naszych oczekiwań, grając pięknie na dudach.

 

Odśpiewaliśmy wiele znanych i kilka mniej znanych kawałków tego wieczora. Powstała też specjalna autorska wersja „Morskich Opowieści”, której pełny tekst dostępny będzie w równoczesnych publikacjach, które najpewniej z czasem dołączę do niniejszej kroniki. Wreszcie gdy ostatni kamraci opadli z sił udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

 

Dzień 3.

Poranek w Mroźnej Dolinie zastał nas dosyć ciepły chociaż pozbawiony słońca. Gdy wstałem, ku mojemu zdumieniu, okazało się, że admirał Misza siedział już przy stole wraz z niewielką ekipą z obydwu jachtów, gawędząc na temat wydarzeń zeszłej nocy. Jak na człowieka, który dokonał tak wielu pamiętnych czynów wieczora poprzedniego (i musiał wysłuchać opiewających te czyny opowieści swych kamratów) minę miał dosyć wesołą, chodź malowała się mu na twarzy pewna doza zmęczenia i niedowierzania. Tego dnia planowaliśmy atak na port COŚ, na godzinę 16-stą, tak by słońce oślepiało obrońców podczas naszej ofensywy. Przed nami był zatem kawał drogi do przepłynięcia a klepsydra wskazywała już godzinę 10-tą. Na okrętach wojennych wybijano właśnie trzecią szklankę. Nie było więc czasu do stracenia. Zacząłem wydawać komendy na lewo i prawo aby zwijać obóz i szykować okręty do wyjścia w morze.

 

Gdy nieco jeszcze oszołomieni poranną porą kamraci podnieśli się z posłań, od stołów i ognisk, Ja sam, po sprawnym uprzątnięciu swego legowiska począłem rozglądać się za naszymi kukami. Głód zaczął bowiem doskwierać nam wszystkim. Pana Krysiaka znalazłem w obozie, pogrążonego w głębokim śnie ze swoja oblubienicą i pomocnicą Izabelle u boku. Nasi kukowie zapewne z powodu nadmiaru obowiązków tak bardzo opadli z sił, że nie byli w stanie tak sprawnie jak dnia poprzedniego zorganizować śniadania. Ale Pan Krysiak, zwany Kotanym nie zawiódł mimo tego naszych oczekiwań. Zdołał przekazać mi instrukcję gdzie w ładowni uszykowane i poukładane są porcje chleba, konfitur i kiełbas, przeznaczone na dzisiejszy poranek. Dzięki temu już wkrótce na ognisku skwierczały wesoło owe kiełbaski a chleby z konfiturą piętrzyły się gotowe do zjedzenia na stole. Wyczerpany admirał Misza, widząc że jego zgrana załoga tak szybko i sprawnie radzi sobie ze zwijaniem obozu i spożywaniem posiłku, po raz kolejny przekazał mi dowództwo na resztę dnia. Nie omieszkał przy tym poinformować mnie o tradycyjnie panującym na „Karolinie” burdelu. Gdy byliśmy już syci a rzeczy nasze bezpiecznie zaształowane w ładowniach i lukach dałem rozkaz by oddać cumy i nasze koromysły wyruszyły na wiosłach w stronę wyjścia zatoki. Żegnaliśmy „Mroźną Dolinę” z niemałą ulgą, jako że tuż po odejściu od brzegu ujrzeliśmy na nim dwa psy, prowadzone przez niepokojąco wyglądającego jegomościa, który wśród falujących łanów trawy w samych tylko gaciach odprowadzał nas wzrokiem. Na ten widok nasi wioślarze poczuli w sobie nowe siły i naparli na wiosła tak, że już po kilku minutach brzegi Doliny znikły daleko za rufą. Pracując równo w rytm okrzyków „ssij Donut”, kierowanych także nie wiedzieć czemu w stronę załogi płynącego równolegle z nami „Incerdible Donuta” wyprowadzili nas na pełne morze. Tam z zadowoleniem stwierdziłem, że wiatr jest dość silny by postawić żagle. Co więcej, wiało nam od rufy. Osiągając prędkość 2, w porywach 3 węzłów obraliśmy kurs na południe, południwy-wschód. Żegluga upłynęła spokojnie. Mijaliśmy po drodze wiele statków handlowych, które czmychały przed nami czym prędzej. My jednak zajęci przygotowaniami do ataku na port COŚ nie wszczynaliśmy nawet pościgu. Oszczędzając resztki

prochu powstrzymywaliśmy się przed oddaniem chociażby jednego strzału. Wkrótce na horyzoncie pojawił się cel podróży, jednak wiatr znacznie osłabł a słońce, które w międzyczasie wyszło wreszcie zza chmur zaczęło doskwierać nam boleśnie. Ponieważ szybka żegluga z wiatrem pozwoliła nam nadrobić stracony czas a nawet zyskać około półtorej godziny wyprzedzenia, zdecydowałem że należy ulżyć cierpieniom załogi. Rozkazałem skierować nasze okręty ku niewielkiej wysepce, leżącej tuż obok uczęszczanego szlaku wodnego, prowadzącego do portu. Tam nakazałem zwinąć żagle i rzucić kotwicę. Dokonano pomiaru głębokości, po czym dałem pozwolenie na kąpiel w morzu. Wkrótce do naszej burty doszedł „Donut”. Załoga otrzymała tylko ostrzeżenie by nie pokazywać się w zasięgu wzroku statków płynących szlakiem. Stojąc tak ukryci przed patrolującymi okolicę okrętami marynarki królewskiej zażyliśmy orzeźwiającej kąpieli. Ja co prawda, jak już wielokrotnie mówiłem, nie darzę zimnej wody szczególnie ciepłym uczuciem, więc pozostałem na pokładzie. Zabawę przerwał jednak widok potężnego wału burzowego, nadciągającego z zachodu. Na domiar złego, Kapitan Gosia dostrzegła ostrzegawcze błyski latarni portowej w COŚ. Sygnał ten używany jest do wzywania do portu statków, zagrożonych nawałnicą. Czym prędzej ruszyliśmy więc w drogę. Oddaliśmy cumy „Incredible Donut” i gdy dezeta znalazła się w bezpiecznej odległości od nas nakazałem postawić żagle i podnieść kotwicę. W ciągu niecałej godziny dotarliśmy do celu. Jednak port okazał się być niemal opustoszały. Najwyraźniej ktoś uprzedził obrońców o grasującej w okolicy flotylli pirackiej i ci tchórze, synowie osła i kanapy uciekli, zabierając za sobą wszelkie dobra. Zacumowaliśmy do pustej kei. Załogi zabezpieczyły przyczółek, pokłady zostały zakryte płótnem by chronić nas od deszczu, na który się zbierało zaś Panie Nina i Patrycja postanowiły przeszukać zabudowania portowe. Udałem się tam także ja i Pan Wróbel, bosman na „Donucie”. Niestety pozostało tam jeno kilku przerażonych mieszkańców, którzy nie mieli przy sobie ani dukata a gdy żeśmy ich z Panem Wróblem żelazem do ściany przycisnęli wyśpiewali wszyściutko jak u księdza na spowiedzi. Port opustoszał już kilka dni temu, dóbr znaleźliśmy tam tylko kilka - nie na wiele starczyło. Jasne więc się stało, że musimy szukać bogactwa na innych brzegach. Ale nasz postój tutaj nie był całkiem bezowocny. Jakoś tuż przed wypłynięciem udałem się w towarzystwie Pana Johnnego przeszukać linię brzegową na północ od portu. Znaleźliśmy tam grupę uciekinierów a wśród nich zaprawdę urodziwe dziewczę, imieniem Zuza jak się potem przedstawiła. Gdy tylko ją ujrzał, młody Johnny zapałał do niej miłością tak głęboką jak sam ocean. A że widziałem to w jego oczach, bez wahania wzięliśmy ją jako brankę. Johnny to chłop na schwał ale dziewka też harda i widać było, że miłość musiała odwzajemnić bo zupełnie bez walki oddała się w nasze ręce. A sądzę że gdyby chciała to niejednemu mogłaby kości porachować jakby jej nie docenił. Nie mając w tym porcie już nic więcej do roboty postanowiliśmy odcumować. Jednak Pan Johnny zwany młodym wraz z branką Zuzą zniknęli gdzieś na brzegu. Serce moje dla kochanków wyrozumiałe ale czas nas gonił a załoga gotowa już u wioseł poczynała się niecierpliwić. Sam admirał klął i miotał się na wszystkie strony i gdy już zaczynałem obawiać się, że Młodego każe pod kilem przeciągnąć, ten pojawił się wraz z Zuzą i gdy tylko weszli na pokład odcumowaliśmy. Postanowiliśmy spróbować szczęścia u brzegów ochrzczonych nazwą „Anielskie Szczyty”. Znajdowały się one tylko kilka mil na zachód od COŚ. Ponieważ niebo nadal było zachmurzone, w obawie przed nawałnicą nie zdecydowałem się na rozwinięcie żagli. Spory kawał drogi czekał nas znów na wiosłach a załoga była zmęczona, pozbawiona łupów i kobiet (Johnny swej branki nie odstąpił nikomu a i sama potrafiła o siebie zadbać).

 

Zły los sprawił, że omal nie doszło wtedy do buntu. Starszy majtek, Pan Czaja zwany Fifim już od kilku godzin narzekał że wiosłować musi i żagle chciał postawić. Ja zaś, jak mówiłem, nawałnicy się obawiałem a spodziewałem się przejść też przez przesmyk wąski, oddzielający zatokę Piękna Góra i brzegi Anielskich Szczytów. Tam też doszło między nami do kłótni rzęsistej i przyznam, że nie pamiętam kiedy to straciłem w takim stopniu panowanie nad sobą. Ale na szczęście więzy braterstwa sprawiły, że zatarg nie potrwał długo. Ostatecznie starszy majtek, chodź bywa marudny to zacny przecież człek a znany jest ze swego okrzyku „MIŁOŚĆ!!!”, której faktycznym jest orędownikiem. Szybko więc żeśmy się pogodzili. Emocje moje zdławiłem pomagając naszym wioślarzom. Muszę też przyznać, że mimo iż zawsze promuje bezpieczeństwo statku nad wygodą załogi, to Pan Czaja miał trochę racji – spodziewana nawałnica przysłowiowo „przeszła bokiem” a żagle tak czy owak trzeba było w końcu postawić. Fifi wyszedł więc na swoje ale sytuacja stawała się coraz gorsza. Powodem konieczności rozwinięcia żagli okazał się bowiem brak jakiegokolwiek przyjaznego brzegu, gdzie

można byłoby zacumować. Pierwsza zatoka znana była, o ironio losu jako „Zatoka Piratów”. Niestety podobnie jak piraci była ona niezbyt przyjazna. Zostaliśmy zmuszeni skierować się na północ, jednak brzegi cały czas były dzikie i zarośnięte, nie dające schronienia. Bosman Rydzu stanął na dziobie i wypatrywał miejsc dobrych do cumowania. Ja sam lustrowałem każdy skrawek brzegu przez moją lunetę lecz pozostawały one dla nas zamknięte. Na domiar złego wiatr znacznie osłabł ale za to zmienił kierunek na południowy, więc wciąż mieliśmy go od rufy i nadal robiliśmy jakieś pół węzła. Kolejną dobrą stroną sytuacji było słońce, które pojawiło się gdy niedoszła nawałnica odsunęła się za horyzont. Żegluga była więc przyjemna ale na naszych sercach ciążył strach, że do nocy nie znajdziemy schronienia

 

Jedynie Pan Misza wydawał się być zadowolony. Już od godziny czy dwóch admirał raczył się orzechówką, jednym z niewielu dóbr zrabowanych w porcie COŚ. Miejsce jej ukrycia wskazała nam Pani Zuzia, która dała się w międzyczasie poznać jako całkiem dobra żeglarka. Wraz z nim wielu innych postanowiło skosztować specjału a ja nie miałem serca im zabronić.

Około godziny 17-stej od północy pojawił się mały stateczek rybacki. Udając jednostkę handlową, zbliżyliśmy się do rybaka i wyciągnęliśmy informację, że dalej na północ powinny być jakieś bardziej przyjazne brzegi. Nie chcąc zdradzać naszej pozycji patrolowcom, odpłynęliśmy bez ujawniania się. „Incredible Donut” snuł się smętnie za naszą rufą z opadłymi żaglami.

Zastanawiałem się czy jego załoga też miała takie czarne myśli i czy kapitan Gosia nie postanowi zawrócić na wiosłach. Po minięciu prawą burtą niewielkiej wysepki, skierowałem eskadrę na północny wschód i gdy już niemal straciłem nadzieję, z dziobu doszedł do mnie okrzyk Pana Rydza. Bosman zauważył przyjazną, samotną bindugę niemal na wprost przed dziobem. Widząc, że załoga jest wyczerpana głodna i w przypadku niektórych nieco rozkołysana postanowiłem wykorzystać sprzyjające warunki. Wiatr był słaby, od rufy a binduga tuż na wprost, więc zarządziłem podejście na żaglach. Zwinięto bezana i grota i do celu ciągnął nas już tylko fok. Zrzuciliśmy go na ostatniej długości. Rzucono kotwicę, dałem komendę do podniesienia miecza i wychyliłem ster nieco na prawo. „Karolina” lekko wślizgnęła się pomiędzy trzciny. Pan Johnny zahamował okręt przy użyciu kotwicy zaś Pan Rydzu przycumował dziób do pobliskiego drzewa. Uradowani zeszliśmy na ląd. Miejsce z początku wydawało się być nieciekawe lecz szybko okazało się że jest tu niewielka polana, otoczona gęstymi zaroślami, od której odchodziło kilka ścieżek, również mocno już zarośniętych. Najwidoczniej wydeptali je dawno temu tubylcy, jednak sama polana wydawała się być nieuczęszczana. Zaraz też wzięliśmy się do rozbijania obozowiska. Wyładowano skrzynie i baryłki, ekipa żeglarzy ruszyła po drewno do lasu a część z nas zajęła się rozstawianiem daszku tuż nad

potężną gęstwiną pokrzyw. Tymczasem dotarł do nas „Incredible Donut”. Kapitan Gosia również postanowiła podejść do brzegu na żaglach, jednak za sterem siedziała Pani Ola, którą kapitan postanowiła wyszkolić na swojego zastępcę. Manewr wykonali podobnie jak my i z podobną precyzją, przez co Pani Ola zyskała sobie powszechne uznanie. Wkrótce robota zaczęła wrzeć. Stanęło obozowisko, przyniesiono potężną ilość drewna i przygotowano posłania. Osobiście pomagałem w każdej niemal czynności co sprawiło że niemal całkiem z sił opadłem i do irytacji znów mnie to doprowadziło. Lecz gdy robota była gotowa nie mogłem się nacieszyć, że wreszcie schronienie mamy. Nie ukrywam tez że fizyczna praca po raz kolejny pomogła rozładować emocję – ścinanie drzew naszą niezastąpioną maczetą sprawiło mi prawdziwą frajdę. Pan Krysiak i Pani Iza przygotowali nam kolejny wspaniały posiłek. Podczas kolacji ku naszemu zdziwieniu pojawił się pojedynczy tubylec, który zaciekawiony przyszedł przyjrzeć się nam z bliska. Dogadaliśmy się z nim łatwo – przyjazny był a my w dobrym humorze a wojny z tutejszymi nie chcieliśmy zwłaszcza teraz gdy było już gdzie spać. Pożyczyliśmy więc na jego prośbę naszą siekierę, którą obiecał zwrócić. Cały ten czas Admirał Misza, co tu dużo mówić ciężko wstawiony, miotał się pomiędzy obozowiskiem a statkami, rzucając przekleństwa i wydając rozkazy nieistniejącej flocie ciężkich liniowców. Nie mogło się to skończyć dobrze i nie skończyło. Podczas kolejnej próby zejścia na ląd admirał po raz nie wiem już który z łoskotem zwalił się do wody. Pan Johnny, jego wierny adiutant rzucił się na pomoc i złapał go wpół. Wydawało się, że sytuacja jest pod kontrolą, jednak ciało dowódcy zwiotczało na moment niczym bandera na flaucie i nawet silne ramię Johnnego nie mogło tu nic poradzić. Na pomoc rzucił się komandor Spadi a po chwili ruszyłem i ja ale było już za późno. Dolna połowa admirała znalazła się w wodzie a on sam gramolił się na plażę niczym morski żółw. Natychmiast odprowadziliśmy go do obozu, gdzie Pan Czaja już kończył wycinać chaszcze nasza maczetą. Ścieliły się tam teraz koce, na których ułożyliśmy Pana Miszę. Fifi oraz Pani Patrycja, zwana różą musieli teraz przystąpić do obowiązku przebrania dowódcy w coś suchego. Pech chciał, że gdy odsłonięte zostało ciało admirała, powrócił znajomy tubylec z naszą siekierą a prowadził ze sobą kilku kamratów. Nieśli tez podarki w postaci dwóch piw. Przerażona Patrycja porwała z ziemi pierwszy łach, jaki się jej nawinął i okryła nim czym prędzej przyrodzenie Pana Miszy, podczas gdy ja, Pan Spadi, Pan Rydzu i kapitan Gosia odciągnęliśmy przybyszów w stronę okrętów. Na szczęście byli oni na tyle zachwyceni konstrukcją naszych jednostek, że nie zwracali wzroku na obóz. Opowiedzieliśmy im nieco o statkach i naszym rynsztunku oraz pirackim rzemiośle, zaś dary przyjęliśmy z wdzięcznością. Gdy tubylcy oddalili się przystąpiliśmy do długo wyczekiwanej zabawy, tańców i śpiewów. Nikt nie przypuszczał wtedy, że gdy tylko admirał podniesie się z legowiska rozpęta się piekło i „wojna z Meksykiem”. Jak na razie tylko Pan Czaja siedział markotny, bowiem przez ostatnie pół godziny musiał ubierać swego dowódcę, Pana Miszę, co wyczerpało go niesłychanie. Reszta z nas bawiła się, jadła, śpiewała i tańczyła aż noc w końcu zapadła. Wtedy zdarzyła się rzecz straszna. Admirał, obudziwszy się zwlekł się z barłogu, jednak zgubił przy tym medalion św. Jerzego. Cenny klejnot wpadł do ogniska. Był już lekko nadtopiony, gdy komuś udało się go wyjąć z ognia. Jednak to sam diabeł, potwór, przy którym legendarny Kraken wydaje się zaledwie złotą rybką w akwarium opętał naszego dowódcę a zaklęty musiał być w tej orzechówce i pigwowce, cóżeśmy ją rozpili w międzyczasie. Pan Misza cisnął resztkę medalionu w ogień a my staliśmy zbyt osłupiali by cokolwiek z tym zrobić. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że tym samym admirał zawarł wieczne przymierze z Krainą Wielkich Jezior i że od tej pory jej dobre duchy będą czuwały nad nim i jego okrętami. Tymczasem jednak szał Miszy stawał się nie do opanowania. Po chwili w moim kierunku szybowała już płonąca żagiew z ogniska a kapitan Gosia, odepchnięta przez gwałtowne wymachy jego ramion wpadła wprost na ławkę z miskami zawierającymi jadło i trunki, niszcząc przy tym stanowisko kompletnie. Ale pani kapitan to twarda żeglarka – nie dość że obrażeń żadnych nie odniosła, to jeszcze w dodatku nawet humoru jej to nie popsuło. A i ja chodź z natury ostrożny i tchórzliwy chwilami miewam przecież momenty odwagi. Nie ulękliśmy się zatem gniewu złych duchów co ciało admirała opętały i wygnaliśmy je z niego śpiewem. A pomagał nam przy tym Pan Johnny, który w podobnym do admirała acz grzeczniejszym stanie się znalazł. Jak zwykle stanowił dla dowódcy cenną podporę. Także do zwycięstwa przyczynił się niewiele mniej rozweselony Pan Pączek o donośnym głosie, który dał mu przezwisko „midshipmen koncert” oraz Pani Aniołek o głosiku srebrzystym niczym księżyc w pełni. Nie należy też zapomnieć o Pani Oli oraz Panu Rydzu, którzy pięknie im wtórowali. Niestety cena, jaka przyszło nam zapłacić za ten rytuał śpiewu była

straszna – wtedy bowiem zaatakował Meksyk. Panowie Misza, który jak się później dowiedziałem zyskał wśród załogi przezwisko „Dygający Jo”, Johnny oraz Pączek zaczęli śpiewać swymi delikatnie mówiąc donośnymi głosami piękną pieść, której słowa: ” … hej Mexico, hej mexico, hee-ej Santiano” zapadły nam głęboko w pamięć. Stało się tak ponieważ ten przytoczony fragment panowie śpiewali na okrągło przez bitą godzinę, jak zegar co zaciął się i dwunastą wciąż wybija! Staraliśmy się ich zagłuszyć naszym własnym śpiewem ale polegliśmy sromotnie. W końcu sztuka ta udała się paniom z załogi „Donuta”. Wydarzenie to przeszło do historii jako „wojna z Meksykiem”, która kosztowała nas wiele ofiar w gardłach, uszach i nerwach. Po tych ciężkich bojach udałem się na spoczynek by z nowymi siłami stawić czoła nadchodzącemu coraz szybciej niestety dniu kończącemu naszą wyprawę.

 

Dzień 4

Czwartego i ostatniego dnia wyprawy zbudziłem się wcześnie – klepsydra wskazywała godzinę 7 rano. Całe obozowisko jeszcze spało, lecz ja i kapitan Gosia nie traciliśmy czasu. Mieliśmy bowiem tajny plany by sprzątnąć szybko nasze posłania i wypisać każdemu z członków załogi specjalną opinię z rejsu. Opinie takie tradycyjnie wystawia się po koniec rejsu każdemu załogantowi od najniższego rangą majtka po nawigatorów i artylerzystów. Byłoby więc niesłychane gdyby nasza załoga ich nie otrzymała. Usiedliśmy więc na rufie „Karoliny” i zajęliśmy się papierkową robotą. Tymczasem obóz nasz budził się już do życia. Pierwszy pojawił się Fifi, a wkrótce po nim Panie Ola, Patrycja i w końcu nawet sam wielki admirał znaleźli się przy ognisku. Pan Krysiak nadzorował już przygotowania do śniadania. Admirał z kolei dzielnie słuchał relacji i raportów dotyczących dokonań dnia poprzedniego – wiadomość o opętaniu przyjął z godnością przyrodzoną jedynie wielkim i sławnym dowódcom. Ze wzruszeniem przyjął wieść o tym jak wygnaliśmy złe duchy śpiewem i ubolewanie za czyny swego opętanego ciała wyraził. Podjął też stanowczą decyzję o zmniejszeniu racji orzechówki oraz zdecydował, że następna wyprawa będzie kierowała się do Meksyku. Podczas śniadania uroczyście odczytałem oraz wręczyłem opinię każdemu załogantowi, zaś sama ta uroczystość wzbudziła wśród nas wielkie zainteresowanie. Gdy wszyscy byliśmy już syci, poczęliśmy ze smutkiem zwijać obóz i szykować się do drogi powrotnej. Jeden rzut oka na powierzchnię morza wystarczył by potwierdzić niepokojący scenariusz: gładka tafla wody i kompletna flauta. Nie było jednak wyboru – żagle trzeba było spróbować postawić. Tak więc gdy okręty były załadowane a wszyscy znaleźli się na stanowiskach, podnieśliśmy kotwicę i wyszliśmy na wiosłach na zatokę. Tam postawiliśmy żagle i ku mojemu zdumieniu okazało się, że wypełniły się one lekkim zefirkiem, który powoli ale zdecydowanie pchnął nas na południe. Pierwszym etapem było wyjście z zatoki oraz nawigowanie pomiędzy archipelagiem tutejszych wysepek. Aż do ich krańca, eskadrę prowadził „Donut”. Niewiele brakowało aby podobnie wyglądające wyspy zmyliły instynkt nawigacyjny kapitan Gosi. Na szczęście gdy dałem rozkaz by skierować „Karolinę” na wschód, ku wąskiemu przesmykowi stanowiącemu granicę archipelagu, błąd został spostrzeżony i nasz drugi okręt po chwili obrał właściwy kurs. W ciągu żeglugi czas umilał nam bosman Rydzu swą wspaniałą grą na dudach, której tajniki zgodził się nam wyjawić. Zagrać na nich spróbował także Pan Johnny, zwany Młodym i chodź instrument wydawał z siebie dźwięki przypominające agonię zarzynanego bawoła, i tak sprawił nam radość i śmiech wzbudził. Musieliśmy zrobić tylko przerwę by na wiosłach przebrnąć przez sam przesmyk albowiem słaby wiatr układał się tu w klasyczną dyszę i uderzał nasz statek prosto w dziób. Tymczasem „Donut” jak się potem dowiedziałem, zboczył z kursu i przycumował do brzegów ostatniej z małych wysepek. Powodem tego opóźnienia był stan żołądka komandora Spadiego, który wymagał natychmiastowej wizyty w głębokich zaroślach. Akcja ta udała się sprawnie i szybko, tak więc już po chwili „Donut” znów był w drodze. Tymczasem my na pokładzie „Karoliny” cieszyliśmy się wzmagającą się siłą wiatru, który teraz odwrócił się o 180 stopni i wiał prosto od rufy. Nie upłynęła godzina, jak na horyzoncie ukazały się znajome brzegi i port nasz macierzysty. Dałem rozkaz zwinąć bezana i grota, Pani Zuzia objęła stanowisko przy cumie rufowej zaś Pan Rydzu przy dziobowej. Johnnemu zleciłem obsługę płetwy mieczowej a admirał Misza osobiście zrzucił foka. Ponownie bez użycia wioseł udało się podejść do kei „longside” czyli burtą wzdłuż nadbrzeża. Nim opóźniony „Donunt” dotarł do portu i zaczepił się do lewej burty „Karoliny”, my zaczęliśmy rozładunek. Roboty było dużo a burzowa chmura już zbierała się nad naszymi głowami. Wyładowaliśmy cały nasz

dobytek, roztaklowaliśmy obie jednostki – żagle, drzewce, wiosła i środki ratunkowe a także kotwice złożyliśmy na brzegu. Ostatnią fazą porządkową było mycie gretingów, czyli ruchomych pokładów oraz czyszczenie zęzy, czyli najniższej przestrzeni statku. Sam admirał nie bał się rąk pobrudzić i zaraz porwał szmatę by załodze w tej niewdzięcznej pracy dopomóc.

 

A trzeba przyznać, że chyba żadne skarby i łupy na ziemi nie mogłyby równać się z widokiem miny załogi naszej, gdy ujrzeli w jakim stanie była zęza. Błoto, śmieci i wodorosty wymieszane razem, pływające niczym w zupie, zalane deszczówką i wodą naciekłą tu podczas rejsu ścieliły się w każdej przegrodzie. Ale nasza dzielna załoga szybko doszła do siebie po pierwszym szoku i z uśmiechami na ustach wzięła się do roboty. Po godzinie pracy obydwa okręty lśniły czystością tak, że sam admirał Nelson nie wstydziłby się na nich nogi postawić. Nadszedł niestety czas by rzeczywistość znów zagięła się i z piratów znów musieliśmy zmienić się w zwykłych ludzi w szarych współczesnych realiach. Gdy sprowadziłem samochód na nadbrzeże, ku przerażeniu memu usłyszałem dobiegające z radia Rydza dźwięki „Hej Mexico, Hej Mexico…”, A myślałem że już nic mnie na tym wyjeździe nie zaskoczy ale niech tam… W sumie to całkiem ładna piosenka. Ostatnie rozliczenia, pakowanie i pożegnania zakończyły ta wspaniałą wyprawę. Pozostawiliśmy nasze jednostki w porcie a musze pochwalić obydwie załogi bo bosman stwierdził, że jesteśmy pierwszą ekipą co jachty te po pływaniu umyła. To pozwoliło mi w recepcji utargować jakąś zniżkę na następny rok. I w końcu razem z kapitan Gosią i Niną ruszyliśmy do domu. Jeszcze krótkie spotkanie z naszymi w McDonaldzie po drodze, kilka ostrzeżeń przed korkami na drodze i około godziny 22 byliśmy w Warszawie. Tak kończy się ta opowieść i mam nadzieję, że rozpali ona sercach szczurów lądowych chęć by za rok na taką wyprawę się z nami wybrać.

 

Spisał naoczny świadek, kapitan na „Karolinie”, pierwszy zastępca admirała, brat w służbie Smoczej Kompanii

 

Jarosław z Jakubowa

 

22 czerwca, roku pańskiego 1612 (+400)

Arrrgh…. Arrrghhhhh!!!

 

 

Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Wykonanie h15.pl