Grolle 2015, czyli wyprawa po holenderskie łupy

Wyprawa na Grolle była - zaraz po Waterloo - jednym z najważniejszych punktów w tegorocznym kalendarzu. Po mailowych bataliach Zapaśnika i Tomka Rejfa z organizatorami o imionach brzmiących jak przekleństwa, polscy rajtarzy po raz pierwszy zostali zaproszeni do holenderskiego miasteczka.

Sama podróż była wyzwaniem logistycznym. Część ekipy - szczęściarze - ruszyła autokarem organizowanym przez Tomka, nieliczni - skuszeni niższą składką, za co przyszło im odpokutować - z Parufką. Jednak najtwardsi z najtwardszych, w pogardzie mając wygodę i towarzystwo, pojechali samochodami wraz z końmi i sprzętem - byli to Sygacze, Schab oraz niżej podpisany. Perspektywa zrobienia dobrego uczynku osładzała nam szesnastogodzinną podróż bez choćby łyczka piwa: z patriotycznymi pieśniami na ustach uzupełnialiśmy w środku nocy siatki sianem, z prawdziwie marsowymi minami nosiliśmy wiadra z wodą. Kiedy Pan Kapitan w połowie papierosa ogłaszał że jedziemy dalej wiedziałem, że jestem to winien Kompanii. Przez całą podróż nie zmrużyłem oka - Schab wpadł w amok mówienia, nadawał niczym Radio Tibilisi. Momentami, gdy widziałem że nieświadomie zjeżdża na sąsiedni pas musiałem trącać go w ramię i uciszać - jak się okazuje, nadmierne gadulstwo za kierownicą może być bardzo niebezpieczne. Trasę umilały nam liczne telefony od kolegów, którzy bardzo żałowali że nie jadą Iveco - ponoć w autokarach pojawił się alkohol! Kierowca Parufki w pewnym momencie stracił cierpliwość, i - pozorując problemy techniczne - nie chciał jechać dalej.

Gdy koło trzeciej nad ranem dojechaliśmy jako pierwsi na miejsce, miasteczko tętniło życiem. Przemiły pan policjant zadrwił sobie z nas jednak i pokierował nas w szczere pole, które rano miało się zamienić w fantastyczny obóz. Mając w zanadrzu szesnaście piw i paczkę orzeszków w wasabi spożyliśmy skromną kolację i położyliśmy się spać.

Miasteczko - zgodnie z opowieściami Tomka - było imponujące. Nad brukowanymi uliczkami rozwieszano sznury z historyczną bielizną, przebrane dzieci żebrały a pod nogami przebiegały gęsi. Organizator wykazał niewielkie zrozumienie dla kawalerii, umieszczając nasz obóz z dala od koni, a jeszcze dalej od wody, jednak codziennie przyjeżdżał do nas na rowerze by ogólnoświatowym gestem kciuka upewnić się czy wszystko jest w porządku. Wieczorem Schab postanowił odłączyć się od grupy i samodzielnie pozwiedzać miasteczko. Gdy po dłuższym czasie odebrał telefon i oznajmił że wszystko jest w porządku, zwiedza nowe wspaniałe osiedla (warto tu zaznaczyć że nasz obóz położony był między miejskim kanałkiem a cmentarzem), a poza tym to musi kończyć bo jest późno i trzeba zadzwonić do dzieci. Z relacji Zuzi wiemy że nie rzucał słów na wiatr.

Kluczowym wydarzeniem które zmieniło losy całego wyjazdu, była wycieczka Krysiaka do polecanego przez tubylców punktu ksero zwanego Copy Shopem. Nasz dzielny kucharz, zebrawszy od grupy pieniądze, wpadł w szał zakupów i nie skserował ani jednej strony, nabył za to garść saszetek podpisanych „Black Afgan". Później był przemarsz z pochodniami przez miasto, jednak atmosfera XVII-wiecznego miasteczka - z żywymi zwierzętami, kramami i ogródkami działkowymi porośniętymi jarmużem - udzieliła mi się do tego stopnia, że nie spełniłem swojego kronikarskiego obowiązku i nic nie pamiętam. Z porannego wywiadu wnioskuję jednak że udałem się na zakupy, bowiem moje nędzne oszczędności znalazłem w pięknym skórzanym mieszku. Ostoją przyzwoitości na wyjeździe okazał się Misza, udzielający nam szeregu wykładów dotyczących szkodliwości palenia tytoniu - na jednym ze zdjęć uwieczniono go nawet z papierosem wyrwanym komuś z ust!

Miłym akcentem była wizyta naszego serdecznego druha Michała Majewskiego. Był wprawdzie lekko skruszony po swoim występie na Waterloo, jednak szybko udało nam się przełamać jego wstyd i zaprosić do wspólnej zabawy. Jak się okazało, nie jest mu obca zarówno poezja Leopolda Staffa, jak i sztuka pływania - przez cały czas uporczywie starał się wejść do kanałku, co przysporzyło nam wiele troski. Okazał się także wspaniałym, kochającym mężem - gdy po godzinie znaleźliśmy go leżącego w trawie, zdawał akurat żonie relację: Kochanie, jest już po bitwie, wszystko jest w porządku, jestem z kolegami z 2 Pułku, właśnie pojawił się haszysz.

Jak że bojowo nastawionych rajtarów było dwukrotnie więcej niż koni, do każdej z trzech bitew wychodził inny skład. Pokazaliśmy się od najlepszej strony. Krysiak zebrał gromkie brawa, gdy przy pomocy rapiera podniósł z ziemi utracony w wojennej zawierusze kapelusz. Jako pełen pokojowego nastawienia i miłości do bliźnich młodzieniec, przy pierwszym zagalopowaniu pozbyłem się wszystkich ładunków, po czym zaprezentowałem solidny pokaz dresażu, ku uciesze kolegów robiąc na spłoszonej Gandzi wolty tyłem. Z pacyfistycznego charakteru wyjazdu wyłamał się jedynie Zapaśnik, wjeżdżając w szeregi piechoty i robiąc bliźnim to co jemu niemiłe. Warto zaznaczyć że jako jedyni strzelaliśmy konno z pistoletów!

Wieczorne imprezy skupione były wokół starego „nieczynnego" kościoła przerobionego na karczmę oraz rynku, gdzie odbywały się zaprzeszłe dyskoteki. Tutaj furorę zrobił Misza - co chwilę zaczepiała nas któraś z pań, zwracając uwagę że nasz kolega stanowi zagrożenie dla współbiesiadników. Jednak poinformowane że żaden z nas nie jest kolegą Słońca Mazowsza, w pogardzie mając zagrożenia wracały do tańca. Nie udało mi się niestety dotrzeć do zachwalanego przez Czaję klubu reggae, jednak - jeśli chociaż połowa z opowieści jest prawdą - ominęło mnie wiele. Sam fakt wtargnięcia grupy przebierańców do miejsca pełnego dredów i dymu brzmi obiecująco.

Podsumowując, Grolle okazało się fantastyczną imprezą dla każdego - od tych żądnych wczuwania się w XVII-wieczne miasteczko, po fanów dobrodziejstw holenderskiej kultury.

 

 

Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Wykonanie h15.pl